Czytam książkę Mordechaja Canina „Przez ruiny i zgliszcza”.
Kiedyś pisałem o kłopotach z czytaniem książki Barbary Engelking „Jest
taki piękny słoneczny dzień…”. Ale to małe piwo w porównaniu z czytaniem
Canina. Tam, gdzie Engelking podaje za świadkami wydarzeń, cytując ich
zeznania i protokoły sądowe, Canin pisze o osobistych przeżyciach,
związanych z podróżą po pozostałościach po żydowskiej Polsce. A raczej o
braku tych pozostałości, czyli o krzyczącej pustce po niej pozostałej.
Urodzony
w czasie wojny w Sojuzie, nie wiem prawie nic o żydowskiej
Polsce. O
tej żydowskiej Polsce, która w pamięci Canina istniała przed wojną i w
dalszym ciągu istnieje w jego wyobraźni, żywa i wspaniała. Może nawet
bardzie wspaniała niż naprawdę, bo dla niego to raj utracony
Dlaczego jego opis tak mnie porusza? Nigdy nie byłem religijny. A
judaizm dla mnie to tylko tradycja narodowa. Ale opis żydowskiego życia
na Nalewkach wstrząsnął mnie dogłębnie. Tak obcy od tego, co znałem. Tak
odmienny od moich poglądów na „normalne” życie. A zarazem, choć
niepożądany, tak bliski.
I przedwojenni Żydzi, tak różni ode mnie, to
przecież moi Żydzi, mój naród na dobre i na złe. I chociaż nie wiem czy
mógłby żyć normalnie pośród nich, to ich nieobecność jest dla mnie
wstrząsająca. Tak. To właśnie ich brak robi to niesamowite wrażenie.
Oceńcie zresztą sami:
„Przyszedłem na gruzy żydowskiej Warszawy i nie mogłem stamtąd
odejść, tak jak nie można odejść od grobu, w którym pochowano
najbliższych.
Serce polskiego żydostwa zamieniono w jedno wielkie
gruzowisko. Jest pusto i cicho. Nawet ptak nie przelatuje po niebie nad
zniszczonym gettem. Nic już nie ma do oglądania w tym unicestwionym
świecie. Ale odejść stąd nie sposób. Wydaje się, że każda cegła, każdy
kawałek blachy wystający z pyłu woła o sprawiedliwość i domaga się
uwagi.
Spędziłem tutaj cztery długie letnie dni. Wspinałem się na
zwały gruzu, wchodziłem w wąskie korytarze, które jeszcze wczoraj były
żydowskimi ulicami, chcąc znaleźć jakiś ślad tego, co odeszło z dymem.
Przecież
tak dobrze znałem ulice i uliczki Warszawy, każdy kąt żydowskiej
dzielnicy. A teraz nie jestem pewien, gdzie była Dzika i Dzielna, gdzie
Nalewki. Podnoszę oczy ku słońcu, jak to się robi na morzu, żeby
rozpoznać kierunek i miejsce, w którym się znalazłem. I oto na pustyni
getta widzę trzy kościoły o nienaruszonych wieżach. Poznaję je. Znam je z
dawnych czasów, kiedy stały w samym środku żydowskiej Warszawy; oto
kościół ewangelicki przy Leszno 14, dalej, w prostej linii kościół
katolicki na rogu Karmelickiej i Leszna, a drugi kościół katolicki na
północnym zachodzie, między Dzielną a Nowolipkami, blisko Smoczej.
To
jedyne trzy budynki, które przetrwały nienaruszone w zrównanej z ziemią
żydowskiej Warszawie. Wyglądają jak trzej ascetyczni inkwizytorzy na
martwym ciałem świętego męczennika, drżą na myśl o jego
zmartwychwstaniu…
Podług kościołów orientuję się, że stoję na ruinach
Dzielnej. Dwadzieścia metrów dalej widzę wystające z gruzu kraty. Na
jakimś kawałku muru wisi szyld „Pawiak”. Ale budynek więzienia przestał
istnieć. Podzielił los tych, którzy wypełniali kazamaty, marząc o
wolności. Nie ma już ludzi, którzy pragnąc swobody, siedzieli w
więzieniu.
I przypomina mi się ogień w oczach tamtych żydowskich
chłopców i dziewcząt, którzy na żydowskich ulicach – Dzielnej,
Karmelickiej i Dzikiej – zawieszali na drutach tramwajowych transparenty
z żądaniem swobód. Jakże często ta młodzież za samo pragnienie wolności
kuliła się pod ciosami szpicli i policji.
Setki tych chłopaków zapełniały cele Pawiaka. Żydowskie dziewczęta siedziały w budynku obok – w tak zwanej Serbii.
Często
się zdarzało, że młodzi więźniowie ogłaszali strajk głodowy – wtedy
przyległe ulice – Pawia i Smocza – rozbrzmiewały pieśniami wolności.
Żydowska młodzież nie zdawała sobie sprawy, że wyśpiewuje tylko swoje
tęsknoty, bo z wolności, gdy nadejdzie, nie oni, lecz inni będą
korzystać. Dzisiaj „Bastylia” żydowskiej Warszawy „została zdobyta”, ale
marzyciele użyźniają swoimi prochami pola wokół Treblinki i Majdanka.
……….
W
pobliżu, na Karmelickiej, wystawy eleganckich sklepów z konfekcją
kokietowały biedaków ze Smoczej i Stawek. Jedwabne krawaty i sztywno
wykrochmalone białe koszule w witrynach dawały zapracowanym Żydom
złudzenie wielkiego świata…
Karmelicką przecinały zasobne Nowolipki,
ulica lekarzy i adwokatów. Nowolipki miały o sobie raczej wysokie
mniemanie. Być może zasługiwały na coś lepszego niż początek przy
Nalewkach, a koniec przy Smoczej. Tak czy owak, nosiły się godnie,
trzymały fason. To przy tej ulicy pobożny doktor Pupko przyjmował
pacjentów z całej Polski, z „całego świata”. Schorowani Żydzi
przychodzili do niego na drugie piętro i pozwalali badać swoje słabe
serca przez obszerne tałes kuteny. Na Nowolipkach ludzie chodzili
wolniej. Tu doktor Leipuner odpowiadał na „dzień dobry” pacjentów,
którzy wprawdzie leczyć się woleli u innych, ale chętnie chodzili na
jego wykłady w Związku Pisarzy przy Tłomackiem 13.
A na Tłomackiem,
gdzie zbiega się kilka ulic – Leszno, Przejazd i Rymarska – zawsze było
gwarno, przebiegali tędy żydowscy kupcy na Grzybów, do Prywesów,
spieszyli do Żelaznej Bramy i wracali na Nalewki i Franciszkańską. W tym
wielkim zgiełku i ścisku wolno chodził zegar Epsztajna wmurowany w
ścianę na rogu Leszna i Przejazdu. Chodził wolno, jakby wybijał maj-ko-ma-szme-lon, dlaczego ci Żydzi tak pędzą, po co biegną?
I
tak samo jak zegar Epsztajna pytają żydowscy poeci, stojąc na balkonie
Związku Pisarzy. Spoglądają w dół, na tłoczny Przejazd i zastanawiają
się, dokąd biegną ci Żydzi? Do czego zmierzają w takim pędzie?
Biegną
Żydzi na Nalewki, na Franciszkańską i Gęsią. W wielkich podwórzach na
Nalewkach pełno jest sklepów i fabryczek, ściśniętych, wtłoczonych w
wąskie przejścia. Gnają Żydzi do tych sklepów i fabryczek, jakby się
paliło i musieli ratować, co się da. Ciągną pakunki, natężają wszystkie
siły, łapią parę swetrów, skrzynkę kaloszy, koszule, pończochy, chustki i
pędzą do składów skór na Franciszkańskiej.
Tłumy chłopów czekają na
buty z cholewami i łapcie, więc Żydzi nie mają czasu. Wyrywają sobie
pakunki z rąk: cały świat jest pokryty juchtem, zapach skóry odurza i
miesza się z potem zapracowanych Żydów. Żydów o zatroskanych twarzach,
którzy nawet nie wiedzą, czy po całej tej harówce będą w stanie opłacić
weksle, które wystawili.
Na równoległej Gęsiej wyciągają Żydzi ze
sklepów paczki z manufakturą. Panuje tu również gorączkowy pośpiech jak
na Franciszkańskiej i Nalewkach, ale paczki są większe. Krzepcy
warszawscy tragarze uginają się pod stosami białego madapolamu i tkanin
barwnych, cały świat jest zakryty kortem i szewiotem. Bagatela – odziać
cały świat! Zaopatrzyć gromady chłopów w spodnie i siermięgi, w watowane
kaftany!
Z podwórek nieustannie wyjeżdżają wozy z towarem, całe
stosy tkanin na plecach i w rękach. Wydaje się, że to miejsce, mały
odcinek Gęsiej, jest niewyczerpanym źródłem tkanin.
Ale kawałek
dalej, na Dzikiej (Zamenhofa), bogactwo się kończy, kończy się obfitość.
Tu zaczyna się świat chesedlech, handlarzy z wózkami. Na łasce goja,
policjanta, liczących na to, że nie przepędzi ich z ulicy. Z reguły
jednak ściga i przepędza, więc handlują w biegu, czym się da: książkami,
grzebieniami i mydłem, warzywami i owocami, wszystkim, co ma
jakąkolwiek wartość, co może przynieść trochę grosza.
Na Dzikiej
stykają się warstwy i klasy społeczne. Dzika łączy bogatą żydowską
Warszawę z biednymi uliczkami – Stawkami i Wołyńską. Stawki i Miła miały
nadzieję, że rewolucja, kiedy wreszcie wybuchnie, zacznie się tutaj, na
Dzikiej. Stąd się wyruszy, aby zburzyć stary porządek. Dla biednych
uliczek wyrobników i handlarzy Dzika była przedsionkiem świata wyższych
aspiracji. Wszystkie żydowskie demonstracje musiały przejść przez Dziką.
W szabasy i święta biedota z Wołyńskiej i Stawek przechodziła tędy w
kierunku arystokratycznej i „asymilatorskiej” Bielańskiej.
Od Dzikiej
odchodzi Pawia, ulica chałupników i Żydów, których nie sposób przypisać
do czegoś takiego jak klasa… Była to smutna ulica, z mansardami i
facjatkami, z romantycznymi dziewczętami i ideowymi chłopakami. Zawsze
się wydawało, że tylko Pawia pożycza książki w bibliotekach i dopisuje
filozoficzne uwagi na białych marginesach.
Granicą żydowskiej
Warszawy jest Smocza. Tu życie toczy się na ulicy. Domowe radości i
smutki wynosi się przed bramy i wystawia na widok publiczny, aby świat
osądził, co jest dobre, a co złe. A w suterenach na Smoczej osądzano
świat, jego niegodziwości i winy.
Ale wiary na Smoczej nie brakowało.
Mimo niesprawiedliwego traktowania potrafiła się cieszyć jak żadna inna
ulica. Tutejszy teatr żydowski był wieczorami oblężony, jakby tam
rozdawano wolność i radość…
W zagęszczeniu żydowskiej Warszawy, od
Leszna do Muranowa, od Smoczej po Nowiniarską i Freta, poutykanych było
mnóstwo stowarzyszeń i bibliotek, niezliczone sztible chasydzkie i
besmedresze, synagogi, talmud-tory, teatry i kina, czytelnie i redakcje –
świat żydowskiego ducha, świat spragnionych wiedzy i wolności,
pragnień, które nie znały granic.
Tego świata nie ma. Ten świat
został wyrwany z korzeniami. Wtłoczone w mury getto walczyło samotnie,
opuszczone przez tych, dla których Nalewki szyły bieliznę i ubrania,
którym Gęsia dostarczała tkaniny na spodnie i siermięgi, i tych, za
których wolność żydowscy chłopcy i dziewczęta zapełniali kazamaty
Pawiaka i Serbii.
………..
Przejdźmy teraz szybko między zwałami
gruzów żydowskiego getta. Może znajdziemy jeszcze jakiś ślad tego, co
było. Pracują koparki i bataliony pracy, które oczyszczają teren, wywożą
cegły, by odbudować polską Warszawę.
W centralnym biurze odbudowy
Warszawy leżą już gotowe plany zamiany terenu warszawskiego getta w
ogrody i zbudowania w tych ogrodach zacisznych willi dla szczęśliwców
tego świata. Przez miejsce, gdzie było Tłomackie 13, przechodzi ulica,
która wbija się w serce dawnej żydowskiej Warszawy…
Więc chodźmy szybciej i pożegnajmy się z ruinami, z macewami na grobie żydowskiej Warszawy.
Na
ruinach synagogi na Tłomackiem leżą dwie ogromne menory, które zapalano
w święta. Na Nalewkach leżą resztki pasażu Simonsa. Przykrywają kawałek
żydowskiego wulkanu życia. Tutaj mieściło się dawniej wydawnictwo
Kleckina, Kultur-lige, szkoły Tarbutu, instytucje syjonistyczne i morze
żydowskich przedsiębiorstw handlowych. Kawałki betonu zwisające z
żelaznych słupów wyglądają jak strzępy pajęczyny, na których przez
tysiące lat osiadał pył. Na lewo, naprzeciwko Ogrodu Krasińskich można
rozpoznać miejsce po Kramach Nalewkowskich, gdzie była siedziba
wydawnictwa Gitlina. A dalej nie ma już nawet ruin.
Na
Świętojerskiej, Franciszkańskiej, Gęsiej panuje martwa cisza. Jest tu
tak cicho, jakby przestał istnieć cały wszechświat. Nalewki i Gęsia są
już uprzątnięte, ale domów tam nie uświadczysz. Będziesz się czuł jak na
cmentarzu, z którego zabrano macewy.
I zobacz: na stosach cegieł,
tam gdzie był róg Karmelickiej i Dzielnej, leży pogięte dziecięce
łóżeczko i deska do koszerowania mięsa… Trochę dalej, w miejscu, gdzie
była Dzielna 7, jak kamień milowy leży kawałek muru, na jego szarej
płaszczyźnie widać wykutą w kamieniu żydowską literę „מ” (mem). Tu przed
potopem stała synagoga Moria, ten kawałek ściany to fragment naszych
Pompei.
Na skrzyżowaniu Dzikiej i Gęsiej leży okrągły kamień z
napisem w trzech językach – hebrajskim, polskim i jidysz – który
opowiada o powstaniu w getcie. Ten kamień leży w cieniu szkieletu
budynku kiedyś mieszczącego wojskowe więzienie, a później Judenrat i
podległe mu instytucje. Od tego budynku ciągnie się wzdłuż Gęsiej długi
mur dochodzący do Okopowej. Na lewo od Gęsiej jest pustynia getta.
Trzeba się od niej oddalić, wejść na cmentarz żydowski przy Gęsiej, żeby
odetchnąć, uwolnić płuca od wielkiego ciężaru; jak jest on wielki,
uświadomimy sobie na widok pierwszej macewy…”
Alex Wieseltier
|