Roger
Moorhouse, specjalizujący się we współczesnej historii Niemiec, zbadał sytuację
Berlina i jego mieszkańców podczas II wojny światowej. W swojej książce
"Stolica Hitlera" przedstawił wiele problemów dnia codziennego
zwykłych berlińczyków, czyhające na nich niebezpieczeństwa oraz ich stosunek do
rządzących nazistów. W najtrudniejszej sytuacji podczas wojny znaleźli się
oczywiście Żydzi. Ich problemy rozpoczęły się jeszcze przed wybuchem wojny. We
wrześniu 1938 r. zaczęto przeprowadzać przymusowe eksmisje berlińskich Żydów.
Przenoszono ich do mniejszych nieruchomości, a zwolnione mieszkania
przeznaczano dla Aryjskich obywateli.
W kwietniu 1939 r. opublikowano dekret
o wynajmie, na mocy którego można było legalnie wyrzucić żydowskich najemców,
jeśli istniało wolne mieszkanie zastępcze w jakimś innym miejscu. Nowe prawo
miało nie tylko na celu poniżenie Żydów, ale również zrobienie miejsca na nowe
monumentalne budowle, których projekty zrodziły się w głowach nazistowskich
architektów, a z Berlina miały uczynić miasto lepsze od Paryża czy Rzymu.
Kolejne dekrety przyczyniły się do powstawania tak zwanych domów żydowskich -
Judenhauser. Były to oczywiście rozpadające się rudery w najgorszych
dzielnicach. "Mieszkało tam jedenaście osób, zajmując 5 i 1/2 pokoju -
jeden na 2 Żydów" - wspominała później Inge Deutschkron ("Ich trug
den Gelben Stern"). - "W tym mieszkaniu była tylko jedna łazienka i
jedna kuchnia. Szczególnie okropne były poranki. Każdy chciał zdążyć na czas do
pracy, gdyż spóźnienia mogły stać się pretekstem do deportacji. Wydawało nam
się, że robienie więcej, niż wymagano, zapewni nam bezpieczeństwo, albo chociaż
względne bezpieczeństwo. Jeśli ktoś miał czelność siedzieć dłużej w toalecie,
wykurzano go waleniem w drzwi lub histerycznymi wrzaskami. Jakakolwiek próba
zaprowadzenia porządku była skazana na niepowodzenie ze względu na
nieregularność zmian pracowniczych. W mieszkaniu zawiązywały się frakcje, które
zaciekle walczyły o swoje interesy".
Przed nastaniem jesieni 1941 ponad 2000 berlińskich Żydów popełniło
samobójstwo. W październiku ruszyły stąd pierwsze transporty do łódzkiego
getta. Od 18 września 1941 wszyscy Żydzi powyżej szóstego roku życia musieli w
miejscach publicznych nosić naszytą na ubraniu żółtą gwiazdę z napisem
"Jude". "1 października 1941 roku berlińscy Żydzi zgromadzili
się jak zwykle z okazji Jom Kippur" - pisze Roger Moorhouse. - "Tego
październikowego dnia setki Żydów tłoczyły się w ogromnej synagodze na
Levetzowstrasse w berlińskiej dzielnicy Moabit. Wielu modliło się szczególnie
żarliwie za swoje rodziny i przyjaciół, którym udało się ujść z Niemiec, ale
również za siebie samych. Jesienią 1941 roku istniało już wiele powodów do modlitwy".
Nabożeństwo odprawiał rabin Leo Baeck. Gdy wierni opuszczali świątynię, na
miejscu pojawili się gestapowcy. Zażądali kluczy od synagogi oraz zabrali
starszyznę gminną do swojej siedziby przy Burgstrasse. Tam ogłosili rozpoczęcie
"przesiedleń". Pierwszy transport do Łodzi wyruszył 18 października
1941 r. "W tym koszmarnym świecie wynędzniali ludzie w łachmanach wałęsali
się po ulicach, a porzucone zwłoki leżały tam, gdzie człowiek dokonał żywota.
Wystarczyło kilka tygodni, aby berlińscy Żydzi, którzy owej październikowej
deszczowej soboty 1941 roku opuścili dworzec Grunewald pierwsi, zaczęli
umierać. Po roku większość z nich będzie już martwa". Wkrótce transporty
zaczęto wysyłać też do innych gett na terenach okupowanych przez Niemcy. W
czerwcu 1943 roku Joseph Goebbels ogłosił, że Berlin jest
"Judenrein".
"Zarówno ci, którzy pomagali Żydom, jak ci, którzy cieszyli się z
przepędzenia ich, stanowili wśród berlińczyków wyraźną mniejszość. Zdecydowana
większość mieszkańców stolicy zareagowała na losy sąsiadów całkowitą
obojętnością" - uważa Roger Moorhouse. - "Jak się wydaje, zalew
przepisów antysemickich w narodowosocjalistycznej Rzeszy na tyle usunął Żydów
na margines społeczeństwa, że praktycznie zostali wymazani ze zbiorowej
świadomości zwykłych Niemców - i z sumień większości z nich. Fizyczna
likwidacja została poprzedzona powolną śmiercią społeczną".
W 1936 roku kilka kilometrów na północ od Berlina założono obóz Sachsenhausen.
Był to modelowy obóz koncentracyjny, będący placówką szkoleniową dla strażników
i oficerów. Obóz ten kojarzy się również z operacją Bernhard. Od 1942 roku
naziści rozpoczęli tam produkcję fałszywych banknotów brytyjskich. "Stu
czterdziestu dwóch żydowskich więźniów zostało wykorzystanych do pracy w
fabryce pieniędzy na terenie obozu, czym SS zapoczątkowało największą akcję
fałszerską w historii" - przypomina Roger Moorhouse. - "W chwili
największego natężenia fałszerze z bloku 18 i bloku 19 fabrykowali każdego
miesiąca ponad 600 000 banknotów, których całkowita wartość przekraczała 130
milionów funtów szterlingów. Na domiar złego falsyfikaty nie były zwykłymi
marnymi imitacjami, lecz nawet przez sam Bank of England zostały uznane za
najlepsze fałszywki, jakie kiedykolwiek powstały".
Ciekawa jest również historia żydowskiego cmentarza Weissensee w Berlinie. Miał
on powierzchnię 40 hektarów, a na większości mogił napisy były w języku
niemieckim. Podczas wojny ukrywało się na nim wieku Żydów, którzy chcieli
uniknąć deportacji. Cmentarza nie było komu pielęgnować w tamtym okresie, zaczął
więc zarastać, a takiej dżungli łatwiej było o kryjówkę. Cmentarzem zarządzał
Martin Riesenburger, którego Niemcy nie zdecydowali się deportować. To on
odprawiał nabożeństwa, udzielał ślubów oraz zajmował się pogrzebami.
Ostatnich Żydów postanowiono wyłapać w Berlinie 27 lutego 1943 r. Wtedy to
przeprowadzono Fabrikaktion, podczas której Gestapo i SS zatrzymały swoje
ofiary w ich miejscach pracy, na ulicach oraz w zajmowanych przez nie
mieszkaniach. Złapano około 10 000 osób. Część z nich przewieziono do budynku
przy Rosenstrasse 2-4. Znaleźli się tam pół-Żydzi, Żydzi żyjący w małżeństwie
mieszanym oraz Żydzi "uprzywilejowani". Ku zaskoczeniu władz na
chodniku przed gmachem wkrótce zaczęły zbierać się kobiety, aryjskie żony
zatrzymanych. To zgromadzenie liczyło do tysiąca osób. Protestowały one w ten
sposób przeciwko zatrzymaniu ich najbliższych oraz domagały się ich zwolnienia.
O dziwo władze zaczęły wypuszczać zatrzymanych. Ostatni z nich wyszedł z
tymczasowego więzienia po upływie dwóch tygodni.
Akcja ta stanowiła początek działalności jednej z najbardziej znanych agentek
Gestapo, Stelli Kubler. Stella urodziła się w 1922 roku i wychowała się w
zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Miała blond włosy i błękitne oczy, co w
okresie wojny dawało jej większe szanse na przetrwanie. Początkowo ona również
nosiła gwiazdę Dawida i pracowała, jak wielu innych Żydów, w zakładach
zbrojeniowych. Fabrikaktion sprawiła jednak, że postanowiła się ukryć.
Przestała już wierzyć, że Niemcy pozostawią jakichkolwiek Żydów przy życiu. W
1943 roku została jednak złapana. Do aresztu trafili też jej rodzice. Podczas
brutalnego przesłuchania złamała się psychicznie i zgodziła na współpracę z
nazistami. Miała namierzać innych ukrywających się Żydów. Gestapo płaciło jej
200 reichsmarek za jednego Żyda. Dostała też nowe dokumenty i obietnicę, że jej
rodzice nie zostaną deportowani do Auschwitz. Stella bardzo zaangażowała się w
swoją nową pracę. Pierwszym Żydem, którego wydała był jej mąż. Jej skuteczność
wkrótce stała się znana również wśród mieszkańców Berlina. Zadenuncjowała od
kilkuset do kilku tysięcy osób. Mimo to Gestapo nie dotrzymało umowy i wysłało
jej rodziców do Auschwitz. Stella po wojnie znalazła się w więzieniu, a w 1994
roku popełniła samobójstwo.
Pewnej grupie Żydów udało się jednak przetrwać w stolicy Rzeszy do 24 kwietnia
1945 roku, gdy wkroczyła tu Armia Czerwona. "Kiedy jednak ci żydowscy
ocaleni pojawili się, aby przywitać swoich wyzwolicieli, wywołali wśród nich
niemałe zdziwienie" - pisze Roger Moorhouse. - "Pewien rosyjski
sołdat oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu, że nie jest to możliwe, aby byli
Żydami. Łamaną niemczyzną tłumaczył im: Nichts Juden. Juden kaput".
Katarzyna Markusz
/jewish.org.pl/
|