Autor: Marek Edelman
Wydawnictwo" Swiat Książki/2009
Bezcenne, bardzo osobiste w tonie, wspomnienia z życia w getcie warszawskim ostatniego żyjącego przywódcy słynnego powstania. Marek Edelman w krótkich "migawkach" przywołuje straszne, ale i wzruszające wydarzenia, które go najbardziej poruszyły. "To wszystko, co mi zostało, takie strzępki pamięci. Ludzie, którym to opowiadałem, pytali, czy to wszystko jest prawda. Tak, prawda. Toczka w toczkę. Koniec, kropka. Więcej już nic." - mówi autor.
"Lekarze szli nielegalnie do chorych w getcie, tam, gdzie prosiłem - taki chłopak, taki nikt, goniec. Nie wiem, dlaczego mnie słuchali, takiego gówniarza, oni, poważni ludzie - Fragment książki "I była miłość w getcie"Zanim wojna wybuchła, byłem nikim. Chłopakiem po maturze. Bezczelnym chłopakiem. Niewychowanym. Pracowałem w takiej firmie - Ogoldwicht. Kazali mi sumować długie kolumny liczb, a ja zawsze błędy robiłem. Potem mnie wyrzucili i pracowałem jako sekretarz Komitetu Pomocy Żydom wyrzuconym z Niemiec do Polski.
W przeddzień wybuchu wojny wróciłem z wakacji do Warszawy. Wciąż byłem nikim, ale teraz nie miałem też pracy. Poszedłem do doktor Hellerowej, która znała moją mamę. Dała mi pracę gońca. Dalej byłem nikim, bo kim jest goniec w utrwalonej od dawna hierarchii szpitala?
W szkole na Karmelickiej 29 znalazłem powielacz. Po prostu stał sobie w szafie. Trzeba było zrobić z niego użytek. Znałem Rutkę, naczelną laborantkę w zakładzie fotograficznym Dagera. Otóż Rutka miała aparat radiowy w piwnicy na Zamenhofa. Była na nasłuchu, a potem pisała ręcznie komunikaty z najnowszymi wiadomościami. Zacząłem je przepisywać na maszynie i powielać na tym znalezionym powielaczu. Nie pamiętam, jak to się stało, że w miejsce komunikatów z nasłuchu zaczął wychodzić "Biuletyn". Stasia [Rozensztajn] narysowała winietę i ten sam nagłówek istniał przez cały czas getta. Nie umiem też powiedzieć, kiedy to się zaczęło, ale bardzo wcześnie. "Biuletyn" był w getcie gazetą Bundu [partia żydowskich socjalistów].
I wtedy zacząłem być u bundowskiego szefostwa na posyłki.
Maurycego Orzecha nie mogłem znać przed wojną. Wiedziałem, oczywiście, kim jest. To była ważna osoba i miał już z 50 lat.
Berka Sznajdmila musiałem znać przed wojną, bo był dowódcą młodzieżowej milicji Cukunftu [przybudówki Bundu]. Uczył tych młodych samoobrony i jak posługiwać się sztalrutką. To była niewielka, zrobiona z żółtego metalu rurka-rączka, którą trzymało się schowaną w dłoni, a jak się nią umiejętnie potrząsnęło, to za sprawą trzech ukrytych wewnątrz sprężyn wydłużała się w długi kij, i to była świetna broń. Bo bronią przeciwnika [np. bojówek ONR-u] były kastety i żyletki. A dokładniej, przytwierdzone powyżej kolan deseczki z obsadzonymi na sztorc żyletkami.
Ich posiadacze "patrolowali" najczęściej Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście, a każdego napotkanego Żyda częstowali kopniakiem z tak uzbrojonego kolana. Lubili znęcać się nad żydowskimi dziećmi, które w pierwszych dniach września przychodziły po podręczniki do księgarni Gebethnera i Wolfa na Krakowskim Przedmieściu, dziś jest tu księgarnia naukowa im. Prusa.
Dla Bernarda Goldsztajna, chociaż był ojcem mojego przyjaciela, miałem wielki respekt, bo był w Bundzie ważną i popularną postacią.
Szmula Zygielbojma znałem, jego syn należał do naszej paczki. Przyjechał z Łodzi w pierwszych dniach września 1939 r. i podczas obrony Warszawy organizował żydowskie bataliony robotnicze. To był wielki działacz bundowskich związków zawodowych. Zawsze dużo pisał i do czasu opuszczenia getta i Polski pisał również do "Biuletynu". Wyjechał w grudniu 1939. W getcie widywałem go czasami u Estery Iwińskiej. [W maju 1943 r. w Londynie Zygielbojm popełni samobójstwo na znak protestu przeciw bezczynności aliantów wobec ludobójstwa Żydów].
Esterę Iwińską, siostrę Altera [Wiktor, działacz Bundu, zamordowany potem przez NKWD], znałem sprzed wojny. To chyba ona załatwiła mi posadę u Ogoldwichta. Zawsze mnie objeżdżała, kiedy do niej przychodziłem. Była wielkim adwokatem politycznym i wielkim autorytetem, więc potulnie jej słuchałem. Wyjechała niedługo po Zygielbojmie.
(((
Dość szybko na tym powielaczu Bund zaczął wydawać "Biuletyn", a ja zajmowałem się powielaniem i kolportażem. Przecież byłem tylko gońcem, młodym chłopakiem, a oni doświadczonymi działaczami i autorytetami.
Kiedyś poszła plotka, jak się okazało później, nieprawdziwa, że ktoś, gdzieś jest podejrzany i może sypie. Na wszelki wypadek szefostwo Bundu kazało zawiesić wszystkie kontakty. A ja właśnie robiłem "Biuletyn", był prawie gotowy, a że byłem bezczelny, w tajemnicy przed nimi go skończyłem. Ale nie miałem jak go rozkolportować, bo i kolportaż był zawieszony. A szkoda mi było tych 500 egzemplarzy z najnowszymi wiadomościami z frontu, które z każdym dniem traciły aktualność.
Nie wiedziałem, co zrobić, ale w końcu wymyśliłem. Kupiłem kiełbasę, pół litra wódki i zaprosiłem Bernarda, Berka i Abraszę Bluma. Była też Stasia, ona umiała przyrządzić taki napój, niby-herbatę. Musiało być jeszcze coś do picia, bo co to jest pół litra wódki?
I przy tej wódce powiedziałem im, że mam 500 egzemplarzy "Biuletynu" i dwie łączniczki: Miriam Szyfman, która była szefową wszystkich kolporterek (to jej kiedyś pękły w dorożce majtki wyładowane bibułą), i Zosię - sprawdź, jej nazwisko jest na pomniku zabitych w Zielonce. [Chodzi o pomnik postawiony tuż po wojnie na cmentarzu żydowskim przy Okopowej w Warszawie. Pochowano tam ekshumowanych bundowców - bojowników z getta, którzy zostali zadenuncjowani i rozstrzelani w 1943 r. Zosia została pochowana jako Fajgełe Goldsztajn].
Powiedziałem, że muszę to rozkolportować, bo "Biuletyn" będzie zaraz do wyrzucenia. Niby pytałem o zgodę, ale nie pamiętam, czy nie powiedziałem im tego już po fakcie. Tak czy tak, swoje zrobiłem i akceptację dostałem.
Niedługo potem praca zamarła. I zrobiła się z tego sprawa. Szef Cukunftu, Henoch Rus, domagał się od szefostwa zgody na wznowienie działalności. A oni mu wtedy powiedzieli: - Co ty się tyle pytasz? Marek nie pytał i zrobił.
Ten Rus to był też poważny człowiek, nie to co ja. Do tego czasu nikt się ze mną nie liczył. Byłem od drukowania gazetek i dla szefostwa na posyłki. Ale widać wciąż byłem bezczelny. A od czasu tej historii z "Biuletynem" mogłem robić, co chciałem, i nikt mi się nie wtrącał. To wtedy chyba zaczęli mnie słuchać. Sam się do nich wdrapałem.
Henoch Rus miał małe dziecko. I to dziecko zachorowało. Sprowadziłem ze szpitala lekarza, który powiedział, że konieczna jest transfuzja. Okazało się, że nie ma odpowiedniej grupy krwi. A mnie właśnie zbadali krew i dostałem kartkę, że mam grupę "0", więc powiedziałem, żeby wzięli krew ode mnie. Wtedy się uważało, że "0" można dać każdemu. To była tragiczna scena: przetoczyli dziecku moją krew, a ono dostało wstrząsu i umarło. Dużo później okazało się, że pomylili moje wyniki i dostałem cudzą kartkę, bo naprawdę mam grupę AB.
Potem była akcja i brali wszystkich na Umschlagplatz. A do mnie przyszedł Rus i powiedział: - Jestem ci wdzięczny, że moje dziecko umarło na łóżku z powodu twojej krwi, a nie poszło do wagonu [i do obozu zagłady].
(((
Patrzę na siebie, gońca w szpitalu, i zastanawiam się, jak to było. Ile razy była potrzeba, szedłem do tych lekarzy i oni mnie słuchali, szli tam, gdzie prosiłem, taki chłopak, taki nikt, goniec - musiałem być strasznie bezczelny - nie wiem, dlaczego mnie słuchali, takiego gówniarza, oni, poważni ludzie. Pracowali w szpitalu i żeby spełnić moją prośbę, musieli stamtąd wyjść nielegalnie, bo nie wolno im było opuszczać szpitala i pójść do jakiegoś obcego mieszkania. Ryzykowali za nic, bez pieniędzy, tylko dlatego, że poprosiłem.
Ciekawe, dlaczego oni tak szli. Wszystkie te przypadki, do których ich zabierałem, były wtedy w getcie codziennością. Za każdymi drzwiami byli chorzy potrzebujący lekarza.
I zawsze się zastanawiam, dlaczego doktor naczelna dała mi numerek życia, przecież w szpitalu byłem tylko gońcem.
Opowieści Marka Edelmana wysłuchała i zapisała ją Paula Sawicka
Skróty od redakcji "Gazety"
* Marek Edelman - żołnierz Żydowskiej Organizacji Bojowej, ostatni żyjący przywódca powstania w getcie warszawskim. W PRL-u działacz opozycji i "Solidarności", lekarz
Książka Marka Edelmana „I była miłość w getcie”, z przedmową Jacka Bocheńskiego, ukazuje się w tych dniach nakładem Świata Książki Opowieści Marka Edelmana wysłuchała i zapisała ją Paula Sawicka.
Źródło: Gazeta Wyborcza
Zdjęcie:Fot. Bartosz Bobkowski / AG
|