Życie na niby czy życie surowo wzbronione? |
Autor: Jerzy Diatłowicki | |
W beznadziejnych sporach o datę początku, o datę końca, II Wojny Światowej i inne podobne „fundamentalne” kwestie zapominamy o ponad pięciu latach codziennej egzystencji 28 milionowego społeczeństwa, z którego prawie 6 milionów straciło życie. Czy prawdą jest, że „Zniszczyć kulturę narodu to zabić naród”? Prześledźmy jak społeczeństwo polskie w Warszawie starało się walczyć nie tylko o przetrwanie fizyczne. Literatura piękna dotycząca tych lat, eksponuje raczej wydarzenia wyjątkowe. Codzienność pojawia się w drugim lub trzecim planie i to głównie jako powszechne pędzenie bimbru. Kolportowanie konspiracyjnej bibuły jest częstsze niż handel mięsem czy masłem. O życiu kulturalnym okupowanej Warszawy i Warszawskiego Getta pisze Jerzy Diatłowicki.
Film polski przez ponad 60 lat też wiele nie wniósł do wiedzy o okupacyjnej codzienności . W popularnym serialu „Polskie drogi” pupilem publiczności został „zwykły” Polak, Kuraś, który próbował względnie normalnie żyć prowadząc pralnię, ale i on w końcu został bohaterem.
Przedwojenna Warszawa była miastem kulturalnym, pełnym kin, teatrów, kabaretów. Zasilała ją stała wymiana ofert ze Lwowem, Krakowem i Wilnem. Popularne były też placówki kulturalne kilkusettysięcznej rzeszy żydowskich mieszkańców stolicy. Czy to wszystko mogło nagle przestać istnieć? Już w październiku 1939 roku Leon Schiller, Stefan Jaracz i Aleksander Zelwerowicz wystosowali do cywilnych niemieckich władz Warszawy propozycję otwarcia polskiego teatru. Nie otrzymali odpowiedzi, a na powtórną petycję przyszła odpowiedź odmowna. W październiku uruchomiono pierwsze kino w Warszawie. Jego nazwę zmieniono z „Napoleon” na „Apollo”. Wiosną 1940 roku było czynnych już 14 kin. Repertuar stanowiły filmy, których kopie znajdowały się w kinach. Przeważnie były to komedie. W następnych miesiącach wprowadzono nowe polskie filmy, których premiery przewidziane były na jesień 1939 roku. Kiedy i tego nie starczyło montowano filmy polskie, których realizację przerwała wojna. Na polskich filmach frekwencja była ogromna, na filmy premierowe stały długie kolejki. W kolejnych latach większość repertuaru stanowiły lekkie filmy niemieckie, austriackie, a nawet węgierskie. Nieoczekiwanie w lutym 1943 roku we wszystkich kinach warszawskich grano wyłącznie polski (!) repertuar. Dyrektywy Rządu Polskiego na Uchodźstwie od początku były jednoznaczne. Polacy powinni bojkotować wszystkie niemiecki instytucje kulturalne! Ukuto hasło: tylko świnie siedzą w kinie”, a nieco później w konspiracyjnej prasie pojawił się rysunek świń siedzących na widowni z tym hasłem i z dodatkiem „a co bogatsze, to w teatrze”. Taka informacja powtarzała się często w Akowskim „Biuletynie Informacyjnym”, który był kolportowany w kilkudziesięciu tysiącach egzemplarzy. Już wezwanie do bojkotu „gadzinowego” dziennika „Kurier Warszawski” skończyło się niepowodzeniem. Odebranie ludności radioodbiorników spowodowało, że gazeta – nawet „gadzinowa” była dla większości jedynym źródłem informacji nie tyko tych wojenno politycznych z pierwszej strony, ale głównie tych potrzebnych do codziennego funkcjonowania; anonsów osób poszukujących swoich zaginionych bliskich, czy zwyczajnych ogłoszeń drobnych, a także reklam wielu nowych produktów zastępujących te niedostępne na rynku. W tej sprawie „polski Londyn” dokonał autopoprawki, zalecono bojkot tylko w określone dni i to polecenie było respektowane. „Kurwar” jak powszechnie nazywano „Kurier Warszawski” w te dni pozostawał w punktach sprzedaży, a przedstawiciele podziemia skrupulatnie szacowali zasięg tego patriotycznego postępowania. Bojkot kin nie powiódł się, ponieważ to właśnie chodzenie na polskie filmy było zdaniem większości przejawem patriotyzmu. Oglądanie przedwojennych polskich gwiazd ekranu budziło nostalgię za minionym czasem, a niekiedy nadzieję, że losy Polski się odmienią,. Po „dziwnej wojnie” z Francją, po Dunkierce latem 1940 roku hasło „słoneczko wyżej, Sikorski bliżej” dołączyło do przedwrześniowego „nie oddamy ani guzika”. Upowszechniło się przekonanie, że wojna i okupacja będą trwały długo. Podziemie Akowskie rozrzucało czasem w kinach żrące i śmierdzące substancje, które miały zniechęcać widzów, nie wpłynęło to jednak na zmniejszenie frekwencji. Rozmowy z uczestnikami wydarzeń przekonują, że potrafiliśmy ( i chyba umiemy to nadal) zawsze znaleźć usprawiedliwienia dla swoich działań. Niektórzy mówią, że chodzili do kina, żeby sprawdzić czy rzeczywiście istnieje podziemie rozrzucające „śmierdziawki”. Inni uważali, że bojkotując kino ponoszą większą stratę osobistą niż ewentualna strata okupanta z powodu ich absencji. Niekiedy walory artystyczne filmu np.: „Baron Münchausenn” - niemieckiego przecież były nie do podważenia i kulturalny człowiek uważał, że musi go zobaczyć. Dla masowego polskiego widza kino miało jeszcze dwa ogromne walory. W salach było ciepło, co szczególnie zimą dla niedogrzanych Warszawiaków nie było bez znaczenia. No i w kinach nie było łapanek! Dziś ówcześni bywalcy kin z uśmiechem powtarzają, że jeden raz to się nie liczy, albo, że zmusiły ich do tego dzieci. Do końca 1941 roku można było oglądać przetrwałe w magazynach kinowych filmy Disney'a. Na przełomie kwietnia i mają 1943 roku kina przeżywały niebywałe oblężenie. Pokazywana przed filmami „Kronika Dźwiękowa Guberni Generalnej” specjalna kronika filmowa dla Polaków, często mylona z niemieckim „Wochenschau”, pokazała odkrycie tysięcy zwłok polskich oficerów w lasku katyńskim. Masy warszawiaków nawiedziły kina, nawet ci, którzy konsekwentnie przestrzegali bojkotu. Świadkowie potwierdzają, że po obejrzeniu tej kroniki widzowie gremialnie opuszczali kina. Do tego czasu „Kronika...” kończyła się słowami: „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach dla dobra Europy”. Po kronice katyńskiej zmieniono tekst na; „Pamiętaj o zbrodni sowieckiej w lasku katyńskim”. Warto przypomnieć, że po wojnie tylko jeden aktor został skazany na kilka lat więzienia za kolaborację i wyrok odsiedział. Był to znany później aktor teatralny i operetkowy Andrzej Szalawski. To on był lektorem tej hitlerowskiej kroniki filmowej. Tłumaczył się, że został tam skierowany przez podziemie, ale nie okazało się to prawdą. Wypominano mu to do końca życia. Były też sprawy bezsporne. qNiemcy zrealizowali z wielkim rozmachem film pt; „Heimker”. Opisywał on polskie okrucieństwa wobec niemieckiej mniejszości w Polsce. „Propaganda Abteilung” bardzo zależało na udziale polskich najwybitniejszych aktorów w tym przedsięwzięciu. Zdecydowana większość stanowczo odmówiła. Hitlerowcy nie zastosowali żadnych represji. Wprawdzie główną rolę zagrał znany przedwojenny aktor Samborski, ale na tyle wyłączyło go to ze społeczeństwa, że ewakuował się z cofającymi się Niemcami i zamieszkał w Argentynie. Pewien znany po wojnie aktor zagrał w „Heimkerze” epizod, ale ze wstydu rozpił się i skierowano go do partyzantki, gdzie się odznaczył. Po wojnie nie miano do niego pretensji. Londyński zakaz uczestnictwa aktorów w niemieckich przedsięwzięciach nie dotyczył polskich Żydów. Dla ocalenia życia mieli prawo w nich pracować. Młoda aktorka zagrała w „Heimkerze” i po wojnie została za to skazana na kilka miesięcy. Wolała pójść do więzienia niż w 1946 roku przyznać się że jest Żydówką! Ale to już zupełnie inna historia. Dzieje okupacyjnego teatru są bardziej skomplikowane. Dla jego zaistnienia potrzebne były dwie strony rampy. Potencjalnych widzów, polskich patriotów obowiązywał zakaz taki jak w kinach. Dla aktorów i pracowników teatrów taki zakaz był dobrowolną rezygnacją z zawodu i zatrudnienia. Już w styczniu 1940 roku Niemcy ogłosili nakaz rejestracji wszystkich osób z zawodami artystycznymi. „Londyn” szybko zareagował instrukcją, że „o ile to nie jest konieczne z innych względów, nie należy zgłaszać się do rejestracji”. Co to znaczy „o ile to nie jest konieczne” nie wyjaśniono. Pierwsze pojawiły się małe teatrzyki rewiowe, raczej kabarety niż teatry. Ich zagłębie opanowało ulicę Nowy Świat na całej prawie długości. Po nich powstały teatry prawdziwe. Na przykład: „Komedia” czy „Jar”. „Londyn” odpowiedział na to stanowczym powtórzeniem zakazu z tym, że pozwalał uczestniczyć w występach w kawiarniach. Tekst czy piosenka wykonane w teatrzyku to była zakazana kolaboracja z okupantem, a ten sam tekst czy piosenka wykonana w kawiarni były „czyste” moralnie. Po 65 latach wybitny aktor zadaje sobie pytanie czy to było słuszne. Czy bardziej moralne i patriotyczne było obsługiwanie Niemców w kawiarniach i restauracjach gdzie często aktorzy i aktorki pracowali jako kelnerzy i brali napiwki od okupantów? Ten sam aktor nie miał takich wątpliwości jako młody słuchacz podziemnego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Jeszcze dziś z nieukrywaną niechęcią i pogardą opisuje stosunek słuchaczy PISTu do grających aktorów. Wspomina konspiracyjne inicjatywy teatralne. „Były takie wieczory poetyckie organizowane przez panią Marię Wiercińską. Pamiętam taki wieczór z wierszami Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, Krzysztof też był obecny”. Tak wspomina Andrzej Łapicki. Inny aktor od dziecka na deskach teatru, mimo zakazu grający od początku, potem przez półtora roku więzień Majdanka, a po zwolnieniu znów grający. Pamięta, że również uczestniczył w konspiracyjnych imprezach poetyckich. „Organizowała je pani Maria Wiercińska. Pamiętam taki wieczór kiedy recytowaliśmy wiersze Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Z udziałem autora.” Tak wspomina Wieńczysław Gliński, też słuchacz PISTu. Dodaje „z naszymi profesorami nie rozmawialiśmy na temat bojkotu”. Andrzej Łapicki w latach 1949 – 1956 był lektorem Polskiej Kroniki Filmowej! Wieńczysław Gliński w czasie Stanu Wojennego trafił na listę „kolaborantów” łamiących aktorski bojkot telewizji (zresztą jak twierdził bezpodstawnie) i miał o to żal do kolegów aż do śmierci. Teatry tak zwane „poważne”, a było ich tylko kilka, mogły stworzyć zespoły prawdziwie gwiazdorskie. Przedwojenne wielkości kina i teatru błyszczały może nawet mocniej niż dawniej. Okoliczności i publiczność dodawały im mocy. Repertuar, oczywiście cenzurowany przez Niemców był dość zróżnicowany, jeżeli nie dotykał polityki dobierany był pod kątem walorów artystycznych. Do końca 1941 roku trafiały się nawet dramaty amerykańskie. Wieńczysław Gliński mówił, że „takiego poziomu gry aktorskiej i takiego repertuaru daj Boże dzisiejszym teatrom”. O ile do teatrzyków rewiowych chadzała publiczność różnego autoramentu, a ich poziom artystyczny był bardzo marny, często pół pornograficzny, to i tam nierzadko trafiały się teksty pierwszorzędne. Odgrywano teksty Tuwima czy Hemara, oczywiście pod jakimiś zmyślonymi nazwiskami. W niemieckiej cenzurze widocznie nie było wykształconych kolaborantów. Piosenki były na różnym poziomie, ale kiedy Mieczysław Fogg śpiewał o kobietach czekających na swoich mężczyzn, to nie była to sama rozrywka. Przeważały oczywiście programy z gatunku „cacko z dziurką”. Jedne teatrzyki padały, a na ich miejsce (w tych samych lokalach) powstawały nowe. Z zachowanych programów wynika, że takich instytucji do Powstania Warszawskiego było co najmniej kilkadziesiąt. Zadziwiający jest fakt, że mimo niemieckich zaleceń, żeby programy teatrzyków były na jak najniższym poziomie, żeby nie stroniły od pornografii i wulgaryzmów, na łamach gadzinowego dziennika co tydzień ukazywały się miażdżące recenzje z tych przedstawień. Zresztą pióra jednego autora. Przykładem realizacji takiej polityki „kulturalnej” okupanta było czasopismo „Fala” wydawane w Częstochowie w kilkudziesięciotysięcznym nakładzie. Jawnie pornograficzne jak na ówczesne standardy, gdzie fotografie oddzielone były tekstami o podobnym charakterze. Ich autorzy podpisywali się prawdziwymi nazwiskami. Po wojnie byli sądzeni i skazani. Gwiazdy pierwszej wielkości otrzymywały duże gaże, ale mniej popularni wykonawcy musieli dorabiać. I tak przed spektaklem w teatrzyku często śpiewało się w kawiarni. Dodatkowe dochody przynosił również drobny handel. Aktorka Zofia Jamry (pamiętna volksdeutchka z „Zakazanych piosenek”) wspomina to tak: „jak już zaśpiewałam w kawiarni, takiej gdzie zbierali się dawni pracownicy Polskiego Radia, tam przed wojna pracował mój mąż muzyk, to biegałam z walizeczką. Miałam w niej całych braci Jabłkowskich; pończochy, masło, perfumy i różne drobiazgi. Wieczorem teatrzyk i tak na okrągło”. Propaganda niemiecka, której działalność zasługuje na kompetentne opracowanie, wykorzystywała drukowane programy różnych teatrzyków do swoich „miękkich działań”. Na wewnętrznych stronach tylnych okładek zamieszczano często krótkie nie podpisane felietony o jednoznacznej wymowie ideologicznej. Zawsze na górze tej strony widniał krótki cytat, z któregoś z polskich autorów; od Staszica do Dąbrowskiej. Większość tych tekstów była ostro antysemicka, ale były i takie, które wzywały do uczciwej i wydajnej pracy. Niemcom zależało na udziale Polaków w oficjalnym zaprogramowanym przez siebie życiu kulturalnym. W siedzibie byłego Teatru Polskiego przy ulicy Karasia założyli Theater der Stadt Warschau. Jego organizację powierzyli znanemu przed wojną aktorowi filmowemu i teatralnemu Igo Symowi. Okazało się, że już wtedy był... agentem niemieckim. Niedługo przed Wrześniem zgłosił się do Bolesława Piaseckiego, szefa faszyzującej „Falangi” z pro niemieckimi propozycjami. Piasecki zawiadomił polskie władze. Agent trafił do więzienia, ale uwolnili go zwycięzcy hitlerowcy. Sym miał doskonałe rozeznanie w polskim środowisku aktorskim i energicznie rozpoczął zaciąg do nowej instytucji. W sali na ulicy Karasia miały działać dwie sceny. Połowę tygodnia zajmował teatr niemiecki, niemieckojęzyczny, tylko dla Niemców, z niemieckim zespołem aktorskim i muzycznym. W drugiej połowie tygodnia polski zespół aktorski i muzyczny występował wyłącznie dla Polaków. Niemcom nie wolno było uczęszczać na te przedstawienia. Igo Sym listownie zapraszał polskich artystów do dyrekcji i proponował zatrudnienie. Opowiada tancerka i aktorka Maria Marynowska; „Weszłam do gabinetu, Sym serdecznie mnie przywitał, byliśmy zresztą po imieniu i przedstawił koncepcję nowego teatru. Kiedy zorientowałam się, że ma to być jednak instytucja niemiecka, wiedziałam, że nie mogę jej przyjąć. Zapytałam co mi konkretnie proponuje. Odpowiedział, że 300 złotych pensji miesięcznie i kartki do „Mainla”. Odegrałam urażoną dumę i powiedziałam, że zarabiam 20 złotych dziennie i jego propozycja mnie nie satysfakcjonuje. Sym wziął czerwony ołówek i demonstracyjnie skreślił moje nazwisko z listy, którą miał przed sobą. Opowiedziałam o tym mojemu stryjowi, pułkownikowi w ZWZ czy już w AK, zbeształ mnie i powiedział; „musisz się zgodzić, musimy być wszędzie!”” Inna aktorka Xenia Grey swoje spotkanie z Igo Symem tak wspomina: „Przyszłam na zaproszenie dyrektora, kiedy przedstawił mi założenia działania tego nowego teatru miałam wątpliwości czy powinnam w tym uczestniczyć. Zapytałam kto już się zgodził. Kiedy usłyszałam, że już zaangażował Lucynę Messal, Krystynę Szczepańską, Barbarę Kostrzewską, poczułam dumę, że jako młoda aktorka mogę występować w takim towarzystwie. Zawsze myślałam, że urodziłam się żeby by być śpiewaczką operetkową”. Xenia Grey zapytała kiedyś Igo Syma czy jest Polakiem czy Niemcem. Odpowiedział, że po połowie, że jego matka była Wiedenką. Była to pierwsza spektakularna akcja przeciwko kolaborantowi. Z Igo Symem współpracowali również znani ludzie teatru. Jednym z nich był reżyser i autor sztuk Roman Niewiarowicz. Pokazywał się publicznie z umundurowanymi Niemcami. Ryzykował nie tylko opinia kolaboranta, ale i ewentualnym wyrokiem ze strony podziemia. To jednak on właśnie był „podziemiem' i wysokim funkcjonariuszem Kedywu AK. Rozpracował zwyczaje dyrektora i odpowiednia komórka zastrzeliła Igo Syma na ulicy.. Warszawiacy mieli wątpliwości czy korzystać z jawnie niemieckiej instytucji. Wskazywała na to sama nazwa teatru, jednak atrakcyjny operetkowy repertuar przyciągał wielu widzów. Historyk ruchu oporu Jan Gozdawa Gołębiowski wspomina, że jako młody podchorąży AK często z kolegami odwiedzali ten teatr. „Nie pamiętam czy wiedzieliśmy o „londyńskim” zakazie, ale nic to nas nie obchodziło. My młodzi Akowcy żyliśmy w stanie stałego zagrożenia i potrzebowaliśmy chwil wytchnienia, zresztą wszyscy kochaliśmy się w pięknej Basi Kostrzewskiej.” Wielu aktorów grających w teatrach tłumaczyło się po wojnie, że nie wiedzieli o zakazie. Wybitna aktorka Maria Malicka jeszcze w 1944 roku twierdziła że nic nie wiedziała. Zarzucano jej, że nie tylko gra, ale utrzymuje zbyt daleko idące kontakty z Niemcami. Jednak dzięki tym kontaktom udało się jej wyciągnąć z Oświęcimia swego ukochanego również aktora Zbyszka Sawana. „Biuletyn Informacyjny” zamieścił wiadomość, że Maria Malicka została ostrzyżona przez podziemie. Taką karę stosowano wobec jawnych kolaborantek. Maria Marynowska pamięta, że po przeczytaniu tej wiadomości pobiegła do teatru, gdzie grała razem z Malicką i zobaczyła wchodzącą do budynku gwiazdę, wyjątkowo bez kapelusza, z nienaruszoną fryzurą. Okazało się, że do biuletynu wkradła się literówka. Miało być „ostrzeżona” a wyszło „ostrzyżona”! Pewnej młodej aktorce zarzucono, że grała, chociaż musiała wiedzieć o zakazie. Przecież przez trzy lata była kolporterką biuletynu informacyjnego. Odpowiedziała, że w prawdzie pismo to kolportowała, ale go nie czytała. Kiedy po śmierci generała Sikorskiego podziemie zarządziło żałobę narodową, pracownicy teatru Komedia, sfingowali awarię całej aparatury technicznej. „Spadły” wszystkie urządzenia wiszące i przez okres żałoby teatr nie pracował. „Pamiętam, że potem do teatru dotarło pisemne podziękowanie jakiejś organizacji podziemnej, nie wiem jakiej, ale chyba AK”, „Pamiętam takie wydarzenie, graliśmy koncert złożony z różnych popularnych fragmentów muzycznych. Kiedy zespół brawurowo odtańczył Mazura z „Halki” publiczność po prostu oszalała. Siedzący w pierwszym rzędzie oficerowie niemieccy również klaskali, a kiedy cała publiczność wstała zdezorientowani Niemcy wstali również. Kurtyna szła w górę siedem razy. Dyrektor nie pozwolił na dalsze wychodzenie tancerzy na scenę w obawie przed reperkusjami.” - tyle Maria Marynowska. Cytowany już wcześniej Wieńczysław Gliński, który po zwolnieniu z Majdanka działał w wywiadzie AK jako jedno z zadań miał wizyty w teatrach i sprawdzanie zachowań aktorów. Pamięta jedną ze swoich recenzji ze spektaklu z Kazimierzem Junoszą-Stępowskim. „Napisałem, że grał wspaniale i nic mu nie można zarzucić”. Dopełnieniem ogólnej niejednoznaczności sytuacji moralno artystycznej jest tragiczny los tego aktora. Jego młoda żona narkomanka była oskarżona przez podziemie o działanie na rzecz okupanta. Dwóch młodych ludzi przyszło do ich mieszkania, żeby wykonać na niej wyrok. Sądzili, że jest sama w domu. Junosza-Stępowski zasłonił żonę, a zdenerwowany egzekutor wystrzelił i zabił wybitnego aktora. Zbigniew Sierpiński po wojnie znany krytyk muzyczny pytany o wizyty w teatrach, ze śmiechem odpowiada, że on nie miał dylematu, bo bywał w teatrach „służbowo”. Opowiadał, że był 11 razy na przedstawieniu „Króla Włóczęgów”, zna go na pamięć i nie nudził się ani razu, takie to było wspaniałe przedstawienie. A chodził tam żeby rozpracować zwyczaje dyrektora tego teatru, jawnego kolaboranta Horwatha. Wyrok wykonał kolega Sierpińskiego z innego plutonu. Zginęła również żona dyrektora. Życie kulturalne w Warszawie już od końca 1940 roku było magnesem dla wielu mieszkańców innych miast. Aktor krakowski Rudolf Gołębiowski, wspomina, że do Warszawy jeździło się jak do oazy wolności, w porównaniu z Krakowem. „Niemców na ulicach było bardzo mało. Kwitły spotkania towarzyskie. Można było swobodnie porozmawiać, spotkać się z przyjaciółmi. Jedna wizyta w Warszawie pozwalała nasycić się na wiele miesięcy postu”. Po ujawnieniu sprawy Katynia Niemcy próbowali zmodyfikować swoją politykę okupacyjną licząc na skłonienie Polaków do wspólnego wystąpienia przeciwko Związkowi Radzieckiemu. Była to tzw. „Akcja Berta” Rozluźniono restrykcje także w dziedzinie kultury. W Warszawie grano już przedtem spektakle złożone ze scen z „Krakowiaków i Górali”, jednak pod jakimiś nowymi tytułami. Miesiąc przed Powstaniem Warszawskim teatr „Komedia” pojechał do Krakowa! z przedstawieniem „Krakowiaków i Górali” pod prawdziwym tytułem. Entuzjastyczne przyjęcie przez krakowską publiczność zostało skwitowane bardzo przychylnymi recenzjami w okupacyjnej prasie. Szczególnie fetowano Andrzeja Szalawskiego. Do pełnego obrazu „teatru pod okupacją” trzeba przypomnieć istnienie konspiracyjnego ZASP-u, czyli Związku Artystów Scen Polskich. Przewodził mu reżyser teatralny Bohdan Korzeniowski. Organizacja ta działała w strukturach Delegatury na Kraj Rządu Londyńskiego. Problem „grać czy nie grać” był nieustającym przedmiotem sporów w kierownictwie ZASP-u. Korzeniowski, zwolennik rozwiązań radykalnych posuwał się wielokrotnie do wysyłania przeróżnych ostrzeżeń do grających aktorów, podpisując je jako zarząd organizacji. Radykalnie postępowały też niektóre komórki AK. I tak jeden z aktorów otrzymał we własnym mieszkaniu kilkadziesiąt pasów na gołą d... co tak właśnie z imieniem i nazwiskiem zostało opisane w „Biuletynie Informacyjnym”. Działania powojennej komisji weryfikacyjnej ZASP-u z udziałem Leona Schillera, Bohdana Korzeniowskiego, Jana Kreczmara i innych koryfeuszy polskiego teatru tak opisuje Xenia Grey: „Zapytano mnie dlaczego grałam w niemieckim teatrze, dopowiedziałam, że wtedy wszystko było niemieckie. Tramwaje były niemieckie, poczta była niemiecka, kolej była niemiecka. Ja grałam po polsku dla polskiej publiczności. Cały zespół był polski; muzycy, portierzy. Z niemieckim teatrem był tylko wspólny bufet. No i dyrekcja była niemiecka i Niemcy płacili gaże. Nie wy będziecie mnie uczyli patriotyzmu, tego uczył mnie mój ojciec. I wyszłam.”. Ojciec Xenii Grey (to pseudonim artystyczny) był prawosławnym misjonarzem na Alasce. Później przeniósł się na środkowy zachód USA. Tam urodziła się jego córka. Kiedy dowiedział się o powstaniu Legionów Piłsudskiego, wrócił do kraju i służył w Legionach. Aż do śmierci Marszałka był naczelnym kapelanem prawosławnym Wojska Polskiego. Przeżył okupację i w 1945 roku w Lublinie został zamordowany przez nacjonalistów ukraińskich, ponieważ odmówił współpracy z nimi. „Zostałam surowo ukarana” ironizowała Sonia Grey „dostałam trzymiesięczny zakaz gry w Warszawie”. Pracowała w Lublinie, w Poznaniu, była nawet dyrektorem teatru. W Warszawie zamieszkała dopiero na emeryturze. Na jej grobie na Cmentarzu Prawosławnym w Warszawie widnieje napis: „Żyła 102 lata”. To nieprawda! Żyła 105 lat. Kiedyś odjęła sobie trzy lata i tak już zostało. Marię Malicką potraktowano surowiej. Nie tylko ekspulsowano ją z Warszawy, ale zabroniono przez kilka lat występowania pod własnym nazwiskiem. W teatrach krakowskich grała w wielu sztukach, ale na plakatach przy jej rolach widniały tylko gwiazdki. Tak oznacza się dzieci występujące w teatrze. Krótkotrwałe nieprzyjemności miał tez Adolf Dymsza. Działania Komisji Weryfikacyjnej objęły kilkadziesiąt osób. Historia okupacyjnego teatru opisana w roczniku teatralnym w 1963 roku została z całym tomem „zdjęta”. Reaktywowano to wydawnictwo dopiero w końcu lat 90-tych. Trudno wyjaśnić dlaczego w czasie okupacji zamarły sztuki plastyczne. Nie odnotowano żadnej publicznej wystawy. Profesor Jerzy Mierzejewski – wybitny malarz wspomina: „Nie pamiętam żadnej większej prezentacji. Nawet prywatnej. Dałem jakieś małe obrazki znajomemu malarzowi, który coś pokazywał w swoim mieszkaniu. Potencjalni nabywcy nie pojawiali się w naszych pracowniach”. Handel sztuką jednak nie zniknął. Na ulicy Świętokrzyskiej, przedwojennym centrum antykwarycznym powstały na miejsce przeważnie żydowskich antykwariatów książkowych, antykwariaty plastyczne. Dobrze sprzedawała się stara sztuka. Stali klienci pamiętali największą przedwojenną firmą Abe Gutmajera. Jego już nie było, ale pojawili się nowi marszandzi. Eleganccy niemieccy oficerowie stanowili nie mały procent nabywców. Ich koledzy grabili muzea i kolekcje prywatne, Göring gromadził najcenniejsze łupy, a w centrum okupowanej Warszawy funkcjonował „kawałek starego świata”. Profesor Andrzej Ryszkiewicz – historyk sztuki mówi, że nie rozumie powodów uwiądu plastyki w tym okresie. „Chociaż coś się działo. Ludzie handlowali wszystkim. Na targowiskach można było zobaczyć rozwieszone na ogrodzeniach obrazy, czasami o niemałej wartości. Niekiedy kawałek płotu miał charakter „autorski”. Pewien malarz, Żyd żyjący po aryjskiej stronie miał wprawdzie „dobry wygląd”, ale bardzo kiepski akcent. Przez kilka lat udawał niemego. Żył z rysowania portretów. W czasie Powstania namalował nad wejściem do piwnicy, która służyła jako schron, wizerunek Matki Boskiej z napisem „Ufamy Tobie”. Kiedy w pobliżu wybuchła wielka bomba i nikt w piwnicy nie poniósł szwanku i malowidło również pozostało nietknięte wychodzący z piwnicy mieszkańcy usłyszeli nieoczekiwanie mówiącego malarza. Ludzie popadli w religijną ekstazę wołając, że są świadkami cudu! Historia muzyki w okupowanej Warszawie również warta jest krótkiego opisu. Przestały działać opera i filharmonia, nie istniała orkiestra Polskiego Radia. Setki bezrobotnych muzyków szukały zajęcia. Profesor Jan Ekier wspomina: „Już w pierwszych miesiącach Niemcy zabronili grać Chopina. Byłem laureatem Konkursu Chopinowskiego i miałem dużo tego kompozytora w repertuarze. To było dla mnie straszne. Widocznie ktoś mądry u nich przypomniał sobie słowa Schumanna o muzyce Chopina, że „to są armaty ukryte w kwiatach”. Tak też uczono przez lata w powojennych polskich szkołach. Cóż jednak powiedzieć na widok wydrukowanego po polsku i niemiecku programu z obydwoma koncertami fortepianowymi. Zdzisław Sierpiński: „Nie wolno było grać Chopina. Był jednak wyjątek; nie dotyczyło to obu koncertów fortepianowych. Była taka kawiarnia na Polnej „Lardelli”. Wziął ją w pacht przedwojenny dyrygent Filharmonii Narodowej, uczeń Młynarskiego, niejaki Dołżycki. Byłem tam na koncercie, kiedy w programie był Schumann i Chopin. Oba koncerty fortepianowe miał grać dobry pianista Śmidowicz. Sala była pełna. Przy jednym stoliku siedziało kilku umundurowanych Niemców. Publiczność zamawiała kawę i ciastka. Kiedy Dołżycki już miał zacząć „Niedokończoną Symfonię”, jednemu ze słuchaczy wypadła z ręki metalowa łyżeczka i z hukiem spadła na marmurowy blat. Dołżycki opuścił batutę, odwrócił się i zwracając się do Niemców powiedział, że bardzo przeprasza za zachowanie tych nie kulturalnych Polaków, ale trudno się dziwić, przecież to są „untermentche”. Słysząc to wszyscy pozostali słuchacze wstali, pospiesznie zostawiali pieniądze za kawę i gremialnie wyszli. Zostali sami Niemcy. Wydarzenie to opisał „Biuletyn Informacyjny” i ogłosił, że dyrygent Dołżycki zostaje wykluczony z Narodu Polskiego, a odwiedzanie „Lardellego” będzie uważane za sprzeniewierzenie się polskości”. Z tym zakazem gry muzyki Chopina było coś dziwnego, w programie jednego z teatrzyków na Nowym Świecie figuruje jako jedna z pozycji „Walc Chopina – tańczy Danuta Kwapiszewska” (wybitna po wojnie tancerka). A przecież programy były przez Niemców cenzurowane! Popularne były koncerty domowe, gromadziły po kilkadziesiąt osób. Słuchacze „zrzucali się” na honorarium dla solisty. Takie „domowe” przedsięwzięcia organizował i koordynował profesor Wójtowicz. Legalnie organizowała koncerty Rada Główna Opiekuńcza (RGO). Andrzej Łapicki wspomina, że te koncerty na Okólniku były nawet zalecane przez Delegaturę Rządu, ponieważ dochód z nich nie tylko pokrywał honoraria wykonawców, ale zasilał również działalność statutową RGO. Te imprezy dawały również możliwość prezentowania nowych utworów polskich kompozytorów. Tam właśnie odbyło się premierowe wykonanie nowego utworu Andrzeja Panufnika. Muzycy żyli też z prywatnych lekcji. Niektórzy musieli opanować kawiarniany repertuar popularny, a nawet często grać „do kotleta”. Rewelacją wydaje się istnienie rosyjskiej orkiestry symfonicznej. Rosyjskojęzyczne programy koncertów zawierają utwory Czajkowskiego, Rymskiego Korsakowa, Borodina, Glinki i innych kompozytorów rosyjskich. Ta inicjatywa „białych Rosjan” zaspakajała potrzeby kilkutysięcznej grupy Rosjan mieszkających przed wojną w Warszawie. Z tej muzycznej okazji korzystali też Warszawiacy. I to wszystko w czasie totalnej wojny niemiecko rosyjskiej! Czy okupacja to było „życie na niby” jak pisał Kazimier Wyka, czy też było to „życie surowo wzbronione” jak sytuację w getcie nazwał Antoni Marianowicz? Prostactwa aktualnej polityki historycznej nie ułatwiają odpowiedzi. Prawie co trzeci przedwojenny Warszawiak żył w odrębnym świecie. Tym „nowym światem” było getto. Jeżeli jak twierdzili „narodowcy” w społeczeństwie polskim była znaczna nadreprezentacja przedstawicieli kultury i sztuki żydowskiego pochodzenia, to w Getcie Warszawskim ten „nadmiar” stał się wręcz „koncentracją”. We względnie „normalnych” początkowo warunkach pojawiło się wiele nowych inicjatyw kulturalnych. W szczytowym okresie w getcie ukazywało się 57 gazet i czasopism! Hitlerowcy nie pozwolili na uruchomienie w getcie kin. Trudno zrozumieć dlaczego. Wolno jednak było tworzyć zespoły muzyczne, teatralne, kabaretowe. Działały kawiarnie i restauracje. Szybko utworzono dwie orkiestry symfoniczne. Lepszą z nich kierował dyrygent Pulmann. Władysław Szpilman opowiadał, że był to wspaniały zespół muzyków, klasa światowa. Repertuar był znakomity. Hitlerowcy w swojej manii reglamentacji rasowej wydali zarządzenie, że wolno grać tylko utwory kompozytorów żydowskich. Mendelsohn, Mahler, Offenbach... Pulmann grał Beethovena i Mozarta. Tyle tylko, że w programach zatwierdzanych przez Niemców jako kompozytor figurował... Pulmann! Lista żydowskich kompozytorów była stale uzupełniana. Antoni Marianowicz wspomina, że z niej właśnie dowiedział się, że żydem był np. Georges Bizet. W kawiarniach grali wybitni wirtuozi. Klientami kawiarni niekoniecznie byli melomani. Rozwarstwienie majątkowe szczególnie w początkowym okresie było w getcie ogromne. Władysław Szpilman opisuje sytuację kiedy jego występ, razem z przyjacielem grali na dwóch fortepianach, został gwałtownie przerwany przez jednego z klientów kawiarni, który potrzebował ciszy, żeby sprawdzić dźwięk „twardych” rzucanych na blat stolika. Tak nazywano złote monety dwudziestodolarowe. Pojawiały się nowe talenty wokalne. Sukcesy odnosiła znana już przed wojną Wiera Gran. Po wojnie oskarżono ją o bliskie kontakty z Niemcami. Do końca życia walczyła o swoje dobre imię. Napisał książkę „Parada oszczerców”. Zmarła w Paryżu. W sali dzisiejszego kina „Femina” działał popularny teatr skupiający czołowych aktorów. Malarze żydowscy, jeśli pracowali, nie eksponowali nigdzie swoich dzieł. Wprawdzie stosunki handlowe getta z Aryjczykami były zabronione i karane śmiercią to korupcja wśród niemieckich wachmanów i pilnujących getta z drugiej strony granatowych policjantów polskich była wystarczająco duża, żeby do zamkniętej dzielnicy wjeżdżały ciężarówki z ziemniakami, warzywami, kaszą, mąką i innymi podstawowymi produktami żywnościowymi i wracały z meblami, dywanami, belami materiałów, skórami i nie rzadko z dziełami sztuki. Do dziś na aukcjach malarstwa pojawiają się obrazy ze zbiorów żydowskich kolekcjonerów uznane za zaginione w czasie okupacji. Zarówno wybitnych malarzy żydowskich jak i polskich. Ile obrazów z getta wisi na ścianach warszawskich mieszkań nie dowiemy się nigdy. Większość informacji zawartych w tym tekście pochodzi z materiałów zebranych przy realizacji telewizyjnego filmu dokumentalnego „Wina Ikara” zrealizowanego w 1998 roku przez Jerzego Diatłowickiego i Marka Drążewskiego dla Programu 2 TVP. Temat życie kulturalne w okupowanej Warszawie miał być druga częścią cyklu „Kultura pod okupacją”. Pierwsza część miała dotyczyć sytuacji we Lwowie i Wilnie po 17 września 1939 roku. Z wielu przyczyn nie doszło do realizacji tego tematu. Sprawa jest otwarta i zapewniam, że warta próby. Dodam tylko, że zalecenia „Londynu” nie obejmowały sytuacji na wschodzie. Dylematy moralne artystów były nie mniejsze, a losy uczestników wydarzeń były równie dramatyczne. Jerzy Diatłowicki
/żródło: Portal Społ.Żydowskiej/
|
Copyright © 2008 by www.poznan.jewish.org.pl