Nawet jeśli sam tego nie czuje, inni mu o tym przypomną. W Izraelu, Żyd może być kim chce. Może być religijny, może być hiloni, może być komunistą czy czymkolwiek chce. Tutaj nawet najbardziej świecki przyjdzie na Jom Kipur do synagogi. Gdyby Żydzi nie zostali wygnani 2000 lat temu, już dawno przestaliby istnieć. Jak mówił Żabotynski „antysemici budują naszą tożsamość”.
Po trzecim wypitym piwie Włodek zazwyczaj starał się udowodnić wyższość diaspory nad Izraelem. Sam uważał się za polskiego Żyda, bo tu się urodził. Jak wskazywało jego imię (nadane mu na cześć wielkiego Włodzimierza Iljicza Lenina), rodzice zostali po wojnie w Polsce, wierząc, że tu właśnie uda im się odbudować żydowski świat w oparciu o świetlane socjalistyczne idee, w które gorąco wierzyli. Kiedy jako 20 latek wyemigrował do Niemiec, mówił że jest niemieckim Żydem z polskimi korzeniami. Był dumny, że jako Żyd może chodzić ulicami Berlina i Monachium i patrzyć z pychą na tych, którzy jeszcze nie tak dawno przystroili by go w biało niebieską opaskę z gwiazdą, nie wpuścili do tramwaju czy restauracji czy tak jak jego dziadków, posłaliby go do pieca. Napawał się jedżeniem niemieckimi tramwajami prezentując współpasażerom swój semicki nos. Częściej niż na to pozwalał jego portfel chodził do restauracji, pod warunkiem, że serwowały kuchnie bawarską, alzacką bądź saksońską. Na pytanie znajomych jak może mieszkać w takim kraju, odpowiadał: Żeby zrobić im na złość. Kiedy znudziło mu się drażnienie Niemców swoją osobą, albo jak głosi inna wersja, pojawiło się więcej żydowskich emigrantów, wrócił z powrotem do Warszawy.
Nie wiadomo czy Włodek czytywał Żabotyńskiego, czy gdzieś, coś kiedyś usłyszał i dostosował do swoich poglądów. Dla niego nie miało to żadnego znaczenia, często powoływał się na cytaty, które sam wymyślał, zwłaszcza, kiedy prowadził kawiarniane dyskusje. Kiedyś posunął się do stwierdzenia, że więcej żydowskich dusz straciliśmy przez Państwo Izrael niż przez Hitlera. Prowokował rozmówcę wiedząc, że i tak uważają go za fanatyka, który dużo mówi ale w gruncie rzeczy to porządny facet, oddany wszystkiemu co nosiło przymiotnik „żydowskie”.
O swojej religijności mówił: „umiarkowana”, choć w niektórych kwestiach można by go by go było nazwać wręcz ortodoksem. Nie wyobrażał sobie aby któreś ze świąt czy Szabatów mogło by się odbyć bez jego obecności w Synagodze. Wywalczył u szamesa aby krzesło które zajmował, zostało opatrzone jego imieniem. Szames miał również obowiązek informować wszystkich, którzy niefortunnie usiedli by w tej ławce, że to miejsce jest zarezerwowane. Lubił ‘brać udział’. Można go było spotkać zarówno w Synagodze jak i w teatrze, na festiwalach i w większości żydowskich organizacji, do których mógł zostać przyjęty. Kiedy skończył 55 rok życia wyprawił przyjęcie z okazji włączenia go w poczet członków klubu seniora. Ubolewał, że ma zamknięte drzwi u kombatantów i Dzieci Holokaustu. Mówiło się o nim, że gdyby nie fakt, że wszyscy wiedzą kiedy się urodził, zapewne sfałszowałby metrykę postarzając się o dziesięć lat. Podobno nawet miał już ułożoną historię swojego ocalenia z getta i ukrywania się w domu polskiej hrabiny, skąd miał wynieść nienaganne maniery.
Leon znał Włodka od dziecka. Uczęszczali do tej samej szkoły, ale przyjaciółmi nigdy nie byli. Wtedy nie różniła ich jeszcze polityka, choć z pewnością Włodek był mniej zaangażowany we wszelkie harcerskie czy szomerowe ruchy. Większość czasu poświęcał na pomoc i opiekę nad schorowaną matka, która po chorobach i niewolniczej pracy wróciła ze Związku Radzieckiego, niewyleczona jednak z komunizmu. Zarówno matka Włodka jak i on sam byli dla Leona przykładem chorego fanatyzmu i zacofania. Jego błogosławionej pamięci ojciec zawsze powtarzał, gdy wracał ze spotkań rodziców w szkole: „kiedyś mieliśmy chałaciarzy teraz mamy komuchów”.
Po śmierci rodziców Leon wyjechał do Izraela, trochę „bo zawsze chciał tam mieszkać”, a trochę: „bo piękna Zosia od notariusza odrzuciła jego zaręczyny”. Zamieszkał w Tel Awiwie, pracował dorywczo w różnych instytucjach. Pobrał się, aby po pięciu latach się rozwieść. Wieść głosiła, że nie chciał się zgodzić aby zamieszkać na Negewie i budować nowo powstający moszaw. Żona nie odpuściła i wraz z trzyletnią córką pojechała „zaludniać pustynię”. Kiedy córka dorosła, bez pożegnania z matką i ojcem wyjechała do Nowego Yorku. Leon po przejściu na na wcześniejszą emeryturę otworzył swój własny biznes, polegający na pośrednictwu w kupowaniu mieszkań i niedużych nieruchomości w Europie Środkowej. Odnowił wtedy po ponad 20 latach kontakty ze starymi znajomymi, w tym również z Włodkiem.
Tylko kiedy wyjeżdżał z Izraela, doznawał religijnego uniesienia. Zawsze chodził z nakrytą głową, nie jadał w niekoszernych miejscach, nie palił w Szabat. Czasami zdarzało mu się gdzieś podjechać samochodem, tłumaczył sobie to wtedy wyższą koniecznością i za każdym razem obiecywał, że to ostatni raz. Kiedy tylko lądował na Ben Gurion, jego religijność pryskała razem z językiem diaspory, który ginął w otaczającym morzu hebrajskiego. Od dłuższego czasu mieszkał w Izraelu, co najwyżej parę miesięcy w roku, resztę czasu dzieląc pomiędzy Stany i Warszawę.
Przy stoliku siedziało jeszcze parę osób, ale było wiadomo, że wszystkie swoje wypowiedzi Włodek adresuje tylko do niego. Przed laty ich dyskusje bywały tak zacięte, że żydowscy i polscy znajomi musieli ich rozdzielać i pojedynczo wyprowadzać, z obawy przed bójką. Parę razy po takich spotkaniach Leon pakował się i wracał do swojego mieszkania w Tel Awiwie. Teraz już zbyt dobrze się znali, zbyt dobrze wiedzieli co usłyszą i jaką dostaną odpowiedź. Również publiczność, która kiedyś tak gorąco sekundowała im w ich kłótniach, teraz była raczej znudzona i na większości twarzy malowało się zdanie „dajcie już spokój”.
Teraz nie przysłuchiwał się słowom Włodka. Popijał piwo i przypatrywał się młodzieży w końcu sali. Oczekiwał w spokoju na koniec wywodu. Swoją odpowiedź przygotował sobie już wcześniej, wiedząc jak się potoczy wieczór. Obalanie włodkowych argumentów nie miało żadnego sensu. W ich miejsce zaraz pojawiłyby się kolejne, które po każdym, kolejnym piwie byłyby bardziej absurdalne.
Wreszcie nastała cisza. Leon, niby budząc się ze snu, zwrócił się do obecnych, unikając patrzenia w stronę Włodka.
„Słuchajcie, w zeszłym tygodniu miałem dwa zdarzenia. Jedno w Tel Awiwie na plaży, a drugie tu, w Warszawie. „
Taki wstęp musiał skupić uwagę słuchaczy. Zapowiadało się coś nowego, odbiegającego od rytuału spotkań Leona z Władkiem.
„Przyjechali do mnie znajomi z Francji. Mieszkali w Jerozolimie i jak przyjechali do Tel Awiwu, to koniecznie chcieli, aby zabrać ich na plażę. Ja im mówię - po co na plażę? Koło mnie jest mnóstwo dobrych restauracji, chodźmy tam coś zjeść. A oni - nie. Tylko plaża i plaża. Bo oni chcą na izraelską plażę. Jakby żydowska plaża czymś się różniła o chorwackiej. Nie wiem kiedy ostatni raz byłem na plaży, bo i po co mam tam chodzić. Plaża jak plaża, a pewnie we Francji plaże dużo lepsze, ładniejsze, i lepsza obsługa. Ale niech im będzie. Poszliśmy piechotą i wylądowaliśmy koło takiego starego meczetu, co to mu się ostało jeszcze ze starej Jafy. Plaża zaraz za dwupasmową ulicą, z dziesięć minut czekaliśmy, aby się przebić na drugą stronę. A tam ni to dyskoteka ni to bufet. Takie betonowe i blaszane baraki co w nich coś gotują i wydają piwo. Plaża, aż po samą wodę, zastawiona plastikowymi stolikami. Nie da się położyć na piasku, nie da się rozłożyć koca. Wszędzie te plastikowe krzesła. Trudno. Zajęliśmy stolik, zamówiliśmy po piwie i kawie, aby nam za siedzenie na krzesłach nie policzyli. 20 min trwało, aż kelnerka przyniosła, to, co zamówiliśmy. No i tak siedzimy. Było trochę ludzi, trochę dzieci, jakieś rodziny, jacyś turyści, co pewnie, aby oszczędzić odeszli kawał od hoteli, gdzie za byle wodę liczą sobie po 20 szekli. I pytam się , tych moim znajomym „Jak wam się podoba izraelska plaża?”. Siedzieliśmy tam pewnie dwie godziny. I jak to człowiek z nudów zaczyna szukać wzrokiem czegoś ciekawego. A tu jak na złość dookoła nic, nie ma na czym oka zawiesić. Kobiety albo grube, albo już podstarzałe. Najbardziej godną uwagi była ta, wymalowana na ścianie baraku z tyłu. Taka opalona laska pod palmą. Na tym samym baraku było jeszcze kilka fresków. Jeden z nich przedstawiał dość abstrakcyjny obrazek, ni to barmana ni to kelnera z czerwoną twarzą, drzewem zamiast włosów i balonikami, w których pływały złote rybki. Na tym fresku ktoś sprayem, odręcznie napisał czy bardziej namazał zdanie, które sprawiło, że byłem bliski rozpłakania się jak dziecko. Na tej nijakiej plaży, która mogłaby być dowolną plażą na świecie, w dowolnym kraju i w dowolnym miejscu, właśnie tu ktoś napisał te parę słów, które czytając potwierdzały, że jest się w miejscu wyjątkowym, że nigdzie indziej, nikt w ten sposób nie może przemówić z napisu na murze. Napis głosił: הקדוש ברוך הוא אנחנו אוהבים אותך (Święty, który jesteś Błogosławiony, kochamy Cię). Czytając to zdanie, plaża, która była mi tak obca, stała się częścią mojego miasta. Nie wiem co zamierzał autor tego hasła, czy chciał nawrócić ten hedonistyczny tłumek w kąpielowych strojach, czy dać upust swoim uczuciom. Z pewnością udało mu się zamienić zwykłą plażę w plażę żydowską.
Leon dokończył piwo i machnął na kelnera, prosząc o następn"e. Twarz Włodka wskazywała koncentrację i usilne poszukiwanie kontropowieści. I gdy tyko podniósł głowę, aby rozpocząć swoją tyradę, Leon, chcąc dobić zranionego przeciwnika, nie dopuszczając go do głosu, zaczął drugą część.
Druga historia przydarzyła mi się tu w Warszawie parę dni temu. Wracałem właśnie w Szabat po szachrit do domu. Dzień był ni to ciepły, ni to deszczowy. Trochę padało, trochę świeciło słońce. Szedłem tak główną ulicą myśląc o różnych nabożnych sprawach, kiedy ze sklepu spożywczego wyszła kobieta. Ubrana była w kurtkę z kapturem i obcisłe dżinsy. Nie widziałem jej twarzy, więc nie wiem czy była młoda czy stara. Patrząc tylko na figurę wyobrażałem ją sobie jako nastolatkę, może dwudziestoparoletnią, młodą kobietę. Kurtka kończyła jej się nad talią, więc dżinsy dość dokładnie podkreślały kształt bioder. Podążałem o parę metrów za nią, wpatrując się w jej falujący krok. Czym byłem bliżej, tym bardziej niepokoił mnie jej wiek i wygląd. Tworzyłem sobie najrozmaitsze obrazy, myśląc jaka jest młoda i śliczna. Jaki ma kolor włosów i oczu. Czy ma pomalowane usta i jaki ma kształt nosa. Czy jest wyzywająca czy skromna. Już byłem całkiem blisko, jakiś metr za nią, za chwilę miałem odkryć co kryje się pod kapturem. Ujrzałem jej rękę, dłoń, którą trzymała na wysokości ust. Miała pomalowane na czerwono paznokcie, z obłupanym lakierem na końcach, a w jej palcach spoczywał świeżo nadgryziony, na pół złożony plasterek kiełbasy krakowskiej. Z obrzydzeniem odwróciłem głowę, zakląłem tylko „przeklęty galut”. Już nie chciałem wiedzieć jak wygląda, jakie ma włosy i oczy, czy jest młoda czy stara.
Przez zebranych przeszła fala uśmiechu. Tylko Włodek pozostał ponury, wpatrzony w trzymane w obu rękach piwo.
Tomek Krakowski
|