Skąd u polskich Żydów aszkenazyjskich, niemieckie nazwiska ..?
Spotkałem się sam z tym pytaniem już niejednokrotnie, ale jakoś tego nie drążyłem. Odpowiedzi zażyłem, czytając dodatek „Rzepy” pt. „Żydzi polscy” z 10 czerwca 2008 r. Zatem w skrócie sytuacja przedstawia się następująco:
Przed zaborami Żydzi w Rzeczpospolitej nie nosili nazwisk. Na przykład Jakuba , którego spłodził Levi, nazywano po prostu Jakubem synem Leviego. Zmienili to Prusacy, którzy – trzeba pamiętać – po roku 1795 zajmowali też centrum Polski wraz z Warszawą. Tu właśnie dotarł w roku 1803 r., główny bohater tej opowieści. Był nim urzędnik króla pruskiego, niejaki Ernst Theodor Amedeus Hoffman, który – na początku nie wysilając się zbytnio, nazwał naszego Jakuba, w najprostszym tłumaczeniu na niemiecki, Levinsonem…
Dalej poszły władze pruskiego zaborcy bardziej metodycznie. Przekonane jak mawiał minister Prus Południowych von Voss, iż : „ta nacja jest zdolna do poprawy, a jej członkowie mogą stać się użytecznymi obywatelami państwa”. Zniesiono zatem samorząd żydowski w dotychczasowej formie. W gestii dawnych kahałów pozostawiono jedynie spawy religijne. Zakazano im również stosowania klątwy cherem – niezwykle skutecznego środka dyscyplinowania członków żydowskiej społeczności. Odtąd mieli oni być posłuszni jedynie władzy monarchy i podlegać jurysdykcji sądów grodzkich. Wydany w 1797 r. General –Juden Reglement określał Żydów jako oddzielny stan, na który chwilowo nie można jeszcze rozciągnąć w pełni praw miejskich i krajowych. Wszyscy oni mieli zostać wpisani do rejestru generalnego i otrzymać listy protekcyjne dokumentujące prawo do zamieszkiwania na terytorium polskich prowincji Prus. Powinni również określić swe miejsce stałego zamieszkania i sposób zarabiania na życie. Liczną, ruchliwą i trudną do ogarnięcia czujnym okiem pruskiego biurokraty zbiorowość, zamierzano zatem poddać państwowej kontroli, ustabilizować i „uspołecznić”. Pruska „elita” władzy liczyła przy tym na szybką germanizację żydowskich elit. Proces naturalnej asymilacji zamierzano przyspieszyć środkami urzędowymi. Jednym z nich było wprowadzenie obowiązkowego języka niemieckiego w szkołach żydowskich, innym – obowiązek przyjęcia niemieckiego nazwiska.
W Warszawie zadanie to powierzono urzędnikowi o niestandardowych predyspozycjach. I tutaj spotykamy ponownie, wspomnianego już wyżej Hoffmana.
Kilka słów o nim samym. Zaliczany do grona pierwszoplanowych postaci niemieckiego romantyzmu Ernst Theodor Amadeus Hoffman- był pisarzem, muzykiem, kompozytorem i rysownikiem w jednej osobie. Trafił on do warszawskiej Regencji z Płocka, dokąd z kolei został karnie przeniesiony za rozpowszechnianie karykatur wyższych urzędników i oficerów pruskich. Jak głosi tradycja, przed biurem autora między innymi „Historii o dziadku do orzechów” , ustawiały się długie kolejki Żydów aszkenazyjskich, którzy początkowo opuszczali je obdarzeni nazwiskami pochodzącymi od imienia ojca (Mozeshon, Berekshon, Davidshon itp.) Urzędował na ulicy Freta w Warszawie co później zaowocowało nazwiskami związanymi z nazwami miejscowości (np. Warschauer).Z biegiem czasu poeta zbrzydził sobie rutynową działalność i jego wyobraźnia ruszyła z kopyta, produkując setki poetyckich lub niezwykłych nazwisk. Dalej poszły na tapetę jabłonie i jodły i namnożył : Apfelbaumów, Tannenbaumów), nie gardził tez kowalami i kamieniami, co zaowocowało całą gamą (Goldschmitów, Goldsteinów). Następnie iście poetycko zaadoptował kwiaty, a nawet całe pola róż za co wdzięczni są mu do dziś :(Rosenblumowie, Rosenfeldowie) itp. Dodać też można jeszcze inne rodzynki np. : Glodberg, Eisenbaum, Goldman, Kronenberg i wiele innych.
Radosną twórczość Hoffmana przerwało dopiero, wkroczenie Napoleona do Warszawy. Choć jego dzieło przetrwało długie lata do ponownego „zainteresowania” się Teutonów aszkenazyjczykami. Ale to już całkiem inna historia. Choć już nie tak radosna jak twórczość Hoffmana.
/zrodlo:vantomas.salon24.pl/87021/
|