Żydowska tradycja na Tzadiku
Świetna muzyka i kiepska pogoda były bohaterami trzeciej edycji Poznań Tzadik Festiwal. Ze względu na padający deszcz, większość koncertów trzeba było przenieść pod dach. W jednej ze znanych chasydzkich opowieści, spisanych przez Martina Bubera, rabbi Uri ze Strzelisk mówi: "Powiadają, że muzyka jednoczy w sobie trzy główne zasady: życie, ducha i duszę. Ale grą dzisiejszych muzyków rządzi jedynie życie". Na szczęście są artyści, których twórczość zadaje kłam temu stwierdzeniu. Choćby tacy, którzy odwołują się do starej chasydzkiej tradycji nigunim - modlitewnych pieśni, śpiewanych bez słów. To właśnie ta tradycja połączyła czterech wybitnych, nowojorskich jazzmanów, którzy zagrali w piątek na inaugurację festiwalu.

Tych widzów, którzy wcześniej nie słyszeli promowanej przez artystów płyty "The Secrets", zachwycała, ale i zaskakiwała melodyjność, lekkość i wdzięk kolejnych utworów. Swe upodobania do "zakręconych", awangardowych dźwięków muzycy pozostawili tym razem nieco z boku. Nic dziwnego, że publiczność, która w połowie wypełniła dziedziniec Bazaru (szkoda!), dwukrotnie nagrodziła zespół owacją na stojąco.

Zachwycały potoczyste, lekkie frazy, grane przez pianistę Uri Caine'a, na przemian melancholijne i bardziej chropowate partie skrzypka Marka Feldmana. Doskonale kontrapunktowali ich basista Greg Cohen i perkusista Ben Perowsky.

Pewnym zawodem był dla mnie natomiast występ, grającego też w piątek, zespołu Ircha Pneumatic. Oczywiście, mieliśmy do czynienia ze znakomitymi instrumentalistami, ale więcej było zabawy formą niż muzyki. Były elementy zbiorowej improwizacji i niełatwe w odbiorze, rozwiązania typowe dla tradycji free. Choć trzeba przyznać, że sam pomysł grania na pięć klarnetów był imponujący.

Sobotni wieczór zaczął się od deszczu - koncerty przeniesiono do Pasażu Kultury na Starym Rynku. A kiedy zmoknięci poznaniacy usiedli już pod dachem, musieli... nieco poczekać na koncert. Zmiana miejsca wywołała bowiem opóźnienia. W pasażu panował zupełnie inny klimat niż na dziedzińcu Bazaru. Tam publiczność z namaszczeniem słuchała muzyki, tu zdarzały się głośno pokrzykujące grupki, słuchacze wciąż podróżowali do i od baru. Pojawiła się straż miejska, przywołana przez któregoś z okolicznych mieszkańców. Trochę to dziwne, bo wystarczyło wyjść na rynek, by z ogródków i lokali wokół rynku usłyszeć równie głośne granie.

Cierpliwość słuchaczy została nagrodzona - trio Rashanim, prowadzone przez gitarzystę Jona Madofa, dało niebywale energetyczny koncert. Artyści zagrali tematy Johna Zorna oraz własne - bardzo dynamiczne. Czasem bliżej im było do wdzięcznej melodyjności gwiazd tzw. surf rocka, czasem do twórczej furii Jimiego Hendriksa. Ich autorska wizja interpretowania żydowskiej tradycji okazała się porywająca.

Ciekawie zagrał też krajowy kwartet Cukunft. Tu dominowały zabawowe, melodyjne, rozkołysane nuty. I festiwal zakończył się w niedzielną noc, już po zamknięciu tego numeru, a gwiazdą finałowego koncertu był zespół La Mar Enfortuna.

Źródło: GW Poznań