"Mam takie czuć"...
Przyjechał do Polski na chwilę, w drodze z Nowego Jorku do Izraela. Miał 18 lat i przekonanie, że Polską nie warto sobie głowy zawracać. Ale to Polska zawróciła mu w głowie na tyle, że wracał tu rok w rok. Nauczył się polskiego, a 30 lat później został naczelnym rabinem RP.

Gdzie jest rabin? Trudne pytanie. Właściwie może być wszędzie. Ci, którzy go znają, są przekonani, że rabin Michael Schudrich już dawno przestał płacić za bilety lotnicze. Że z tyloma milami na koncie tylko wymienia je na darmowe bilety. Do Tel Awiwu, Bogoty, Londynu, Oslo albo Gdańska. Jest wszędzie, gdziekolwiek jest potrzebny. Burzy stereotyp rabina: statecznego, zamkniętego na nowinki strażnika żydowskiej tradycji. Podejrzliwość wobec wszelkich stereotypów i ciekawość prowadząca do wszczynania własnego śledztwa wszędzie tam, gdzie takie, a nie inne myślenie wydaje się zbyt oczywiste to jego znak rozpoznawczy. Zjednuje sobie ludzi uczciwością intelektualną i otwartością na wszystko, co ich życie niesie. Szacunkiem do ich wyborów i postaw.

 

Nauczył się tego już w domu – w Nowym Jorku, gdzie się urodził. Nie wiedział, że jego dziadkowie – i ze strony matki, i ze strony ojca – byli Polakami: o Polsce w ogóle się u nich nie rozmawiało. O pochodzeniu dziadków wiedział tyle, że żyli pod zaborami w Austrii i Rosji. Szanuje ich milczenie, bo wynika ze wspomnień, o których widocznie woleliby zapomnieć. „Długo nie miałem świadomości, że płynie we mnie polska krew. Dorastałem na Long Island, stamtąd Europa zdawała się odległym światem”. Ale o Polsce dużo czytał: „Tu przecież działa się nasza historia!”. Historia, bo żydowska teraźniejszość – jak od dziecka był przekonany, słuchając, co mówi nowojorska ulica – dzieje się na Long Island albo w Izraelu.

 

Pani Marysia, która od zawsze przy Twardej w Warszawie gotuje rosół na piątkową kolację szabatową (dla Schudricha – wegetarianina z 30-letnim stażem – jest ryba), pamięta młodego przystojnego chłopaka, który w 1973 roku odwiedził warszawską synagogę w grupce młodych Żydów z Ameryki. Pamięta ich poruszenie, że jest miejsce, gdzie mimo przeszkód spotykają się ci, którzy lubią i potrzebują pobyć we własnym gronie. Michael Schudrich po raz pierwszy był wtedy w Polsce. Nie wahał się ani chwili, kiedy kolega zaproponował mu podróż do Ziemi Świętej – przez Warszawę.

 

„Wstyd przyznać, ale byłem nastawiony na miejsce przesiąknięte nienawiścią do Żydów, gdzie Żydów już prawie nie ma. Okazało się, że to obrzydliwe stereotypy, a ja miałem ich w głowie mnóstwo! Ale szybko się z nich wyleczyłem”. Miał 18 lat, kiedy podjął to pierwsze w życiu ważne „dochodzenie”. Rzeczywistość okazała się tak odległa od stereotypów, że wracał tu przez pięć kolejnych lat – coraz bardziej zafascynowany. Zamiast wrogości dostrzegł ogólną depresję, stłumienie cenzurą, życie pełne życia, ale pod ziemią. Odkrył coś jeszcze: że są w Polsce i młodzi Żydzi! Z wieloma się zaprzyjaźnił. Zaczął uczyć się polskiego na Uniwersytecie Jagiellońskim.

 

Przełom lat 70. i 80., szare bloki z wielkiej płyty, bieda, styl życia daleki od tego w Nowym Jorku. – Wtedy jedynym dostępnym produktem było „Nie ma” – wspomina Schudrich. – Ale najdziwniejsze było to, że można było odnieść wrażenie, że powtarzanie tego „Nie ma” niektórym sprawiało przyjemność! W Hotelu Europejskim było menu o objętości encyklopedii, pełne potraw nie do zamówienia, bo ich kuchnia nie gotowała w tamtym czasie. Ale w menu były, więc kelner stał nad tobą i w kółko powtarzał „Nie ma, nie ma, nie ma”. Czemu nie można było zrobić jednej kartki z tym, co było? Cały on – komentują ci, którzy go dobrze znają – z tą jego przytomną zdolnością upraszczania beznadziejnych z pozoru spraw.

 

Ma jeszcze inną, równie cenną: do ich organizowania. Przykład? Tak opanował rozkłady lotów, że gdy tylko jest okazja, wpada na Manhattan, do domu rodzinnego, żeby tam przeżyć szabat. I zawsze udaje mu się zdążyć, zanim święto się zacznie. Jeśli trzeba, w niedzielę rano jest już z powrotem w Warszawie. Nie ma czasu na jet-lag, więc udaje, że takie zjawisko nie istnieje. Wyjeżdża zwykle z pustą walizką, wraca z zapełnioną książkami, koszernym jedzeniem dla niemowląt (którego nie sposób dostać w Polsce) i drobnymi podarkami dla znajomych i współpracowników. Czyli wszystko, o co wcześniej został poproszony.

 

O zaszczyt bycia naczelnym rabinem Polski sam zabiegał: – Bardzo się o to starałem – opowiada. – Chodziłem, pytałem, w końcu dali się przekonać. Chodził i pytał jako rabin Warszawy i Łodzi – pełnił tę funkcję od 2000 roku. Wcześniej – jeszcze w latach 80. – był naczelnym rabinem w Tokio. Ale wiedział, że musi wrócić do Polski. Zaangażował się w pracę Fundacji Ronalda Laudera (tak tak, syna Estée Lauder, prezesa Światowego Kongresu Żydów) zajmującej się odbudowywaniem świadomości żydowskiej po Holocauście w Europie Środkowo-Wschodniej. Z rodziną przeprowadził się do Warszawy, a urodzona w Tokio Arianna poszła do polskiej szkoły. Dziś jest absolwentką prestiżowej Clark University. A jego w 2004 roku Związek Gmin Żydowskich wybrał na naczelnego rabina Polski. Schudrich dostał, o czym marzył.

 

A o czym marzył? Jako naczelny rabin robi to samo, co robił jako rabin Warszawy i Łodzi, tyle że w całej Polsce. W pociągach InterCity powinien mieć miejsce z własnym nazwiskiem. Jego dzień powszedni zaczyna się od porannej modlitwy w synagodze, najczęściej tej przy ulicy Twardej w Warszawie. Mieszka nieopodal, pierwszych wiernych musi przywitać o siódmej rano. Nie kładzie się przed północą, sądząc po mailach słanych często dużo później. Trochę luzu ma w niedzielę – podobnie jak w sobotę, dzień w synagodze zaczyna się od 9. I zawsze pełen jest ludzi.

 

Po porannej modlitwie przychodzi 50-latek. Niedawno pochował matkę, która w ostatnich dniach życia wyjawiła mu, że jest Żydem. Co ma z tym teraz zrobić? Dalej, są 12 urodziny Judyty Nekandy-Trepki. Z tej okazji żydowskie dziewczyny przygotowują się do bat micwy, uroczystości religijnej, związanej z wejściem dziewczyny w dorosłość. Ta reformowana tradycja nie dotarła do przedwojennej, żyjącej według obrządku ortodoksyjnego Polski. Czas więc na pierwszą bat micwę w historii Polski. Trzeba się należycie przygotować. W dniu bat micwy zdenerwowany rabin zamiast pokroić szarlotkę, rwie ją palcami. Jest też pierwsza para młodych, która chce mieć żydowski ślub i stanąć pod chupą w synagodze. Formalności zostawiają rabinowi. Dalej w kalendarzu dnia – obrzezanie, pochówek, wydanie certyfikatu koszerności. Schudrich, Schudrich, Schudrich.

 

Ale bywa i tak: Ciepły letni wieczór na krakowskim Kazimierzu, trwa koncert finałowy XX edycji Festiwalu Kultury Żydowskiej. Znajomi rabina słuchają koncertu, popijając wino w pobliskich knajpkach na Kazimierzu. Ze sceny na chwilę znika zespół z Kuby. Z mikrofonem w dłoni rabin Schudrich wita wielotysięczny tłum. Jego polszczyzna po tylu latach wciąż pozostaje trudną do naśladowania mieszanką polskiego, angielskiego i jidysz. Bardzo wdzięczną i dźwięczną, dlatego wszyscy mu to wybaczają. Podobnie jak – co zwykle nie jest dobrze widziane u rabina – dość osobliwy stosunek do śpiewu… Najdelikatniej mówiąc: stanowczo nie można go nazwać kantorem. Ale i to nikomu jakoś nie przeszkadza. – W synagodze podczas śpiewów prowadzonych przez Schudricha goście wprawdzie dziwnie się gapią – śmieją się stali bywalcy synagogi – ale bez niego jest po prostu smutno w tych zabytkowych wnętrzach. Podobnie jak smutno byłoby bez tego jego ulubionego: „Mam takie czuć” – cokolwiek ono znaczy.

 

Tego letniego sobotniego popołudnia w Krakowie Schudrich nie odpoczywa. W cieniu ogrodu Jewish Community Center na Kazimierzu odpowiada na pytania grupy amerykańskich Żydów. Panuje niedowierzanie, że w Polsce są jeszcze jacyś Żydzi. Są, są, przekonuje rabin. To nigdy mu się nie znudzi. A znany polski antysemityzm wyssany z mlekiem matki? – dopytują. Zdarza się, nie przeczy rabin, ale jest też coś takiego jak antyantysemityzm. Opowiada o Polakach, tych samych, którzy mówią mu „Szalom” na ulicy, zwalczających przejawy antysemityzmu, dbających o żydowskie cmentarze, kulturę żydowską. Jego słuchacze nie muszą wiedzieć, że zdarzało mu się dostać w brzuch albo gazem pieprzowym po oczach. Sam o tym nie mówi. Machnął na to ręką, przecież go przeproszono.

 

Dzień później, tym razem w synagodze Tempel, Schudrich znów w świetle reflektorów. – Skąd macie bilety? – ktoś pyta w długiej kolejce do wejścia. – Od Schudricha – pada odpowiedź z niejednych ust. Michael Schudrich – tym razem w bluzie z kapturem – zapowiada występ Matisyahu, chasyda i gwiazdy reggae w jednym. Rabin występuje w roli organizatora koncertu. Skąd taki pomysł? Gdy tylko usłyszał artystę na Open'erze, natychmiast skontaktował się z odpowiednim człowiekiem z ekipy piosenkarza. W starej synagodze wraca życie, bo gwiazdor zgodził się zagrać pierwszy w swojej karierze koncert akustyczny. W trybie ekspresowym Schudrich organizuje dodatkowy występ w Krakowie, gdzie akurat kończy się festiwal kultury żydowskiej. Sam odbiera gwiazdę z lotniska, sam oprowadza po Kazimierzu. W czasie konferencji prasowej w kieszeni wibruje jedna z jego komórek. Arianna, córka, od niej zawsze odbiera. – Cześć, właśnie rozmawiamy z Matisyahu – mówi – poczekaj, zamień z nim dwa słowa – i oddaje aparat piosenkarzowi. Słuchający pękają ze śmiechu, słysząc wymianę zdań – dzwoniąc z Nowego Jorku, Arianna jest przekonana, że to żaden Matisyahu, lecz kolejny żart jej ojca.

 

Gdyby zrobić sondę wśród wielkich tego świata, wielu podzieliłoby się zdziwieniem, skąd rabin wiedział, gdzie i kiedy można ich spotkać. On za normalne uważa, że musi takie rzeczy wiedzieć. Potrafi spotkać się z ludźmi, o których przyjeździe do Warszawy nie wie nikt spoza ścisłego kręgu najbardziej zaufanych osób. Nawet jeśli przybywają prywatnymi odrzutowcami, w interesach, na kilka godzin.

 

Takie historie można mnożyć w niekończoność. Każdy, kto go zna, mógłby dorzucić swoją. Michael Schudrich ma trzy telefony komórkowe, bez swojego iPhone'a czuje się jak bez ręki. Nie ma konta na Facebooku, ale ze wszystkim jest na bieżąco – dostaje maile na liczne skrzynki i co chwilę je sprawdza. Potrafi odpisać, nie patrząc na ekran, nie przerywając nawet rozmowy. B’’H, czyli Baruch Haszem (Dzięki Bogu) – cieszy się w mailu, że załatwiono sprawę. „Got it” – znaczy, że sam się nią zajmie.

 

Twierdzi, że między Polakami i Żydami jest taka więź, której żadna wojna i żadna komuna nie jest w stanie zerwać. Wystarczy tylko stworzyć przyjazną platformę porozumienia. Kiedy rok przed śmiercią spotkał się z Janem Pawłem II, podziękował mu właśnie za to: że jako pierwszy zaczął tę platformę budować. W gabinecie Schudricha jest ich wspólne zdjęcie. Stoi na najwyższej półce.

 

Ulubione miejsce Michaela Schudricha w Warszawie to jego mieszkanie, w którym, jak można się już domyślić, bywa bardzo rzadko. Dalej na liście jest ogród na dachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Dziwi go, gdy ktoś się dziwi, dlaczego on mieszka w stolicy. Uważa, że jeśli ktoś nie jest w stanie poczuć energii, nadziei, tempa i werwy tego miasta, powinien w trybie natychmiastowym udać się do lekarza na badanie oznak życia. Jedyne, za czym mu się tęskni, to koszerne wegetariańskie jedzenie chińskie, wciąż niedostępne w mieście. Ale nie narzeka – tylko w 2010 roku w Warszawie otwarto aż cztery koszerne restauracje.

 

Z balkonu swojego mieszkania rabin widzi wyremontowany plac Grzybowski z kościołem i synagogą, Pałac Kultury, tętniące życiem pobliskie wieżowce. Nie jest to może Manhattan, ale kocha ten widok. Tu też jest u siebie.

 

Tekst: Mladen Petrov Artykuł ukazał się w magazynie Malemen. Redakcji dziękujemy za udostępnienie tekstu!

/za jewish.org.pl/